W USA nastroje przed wtorkową sesją były nieszczególne, bo opublikowane dane makro były słabe. Inflacja w cenach producenta (PPI) nieoczekiwanie spadła o 1,2 procent w stosunku do lutego, co mogło zwiększyć obawy o pojawienie się deflacji. Jeszcze gorzej wyglądały dane o sprzedaży detalicznej. Oczekiwano lekkiego wzrostu, a tymczasem sprzedaż w marcu spadła aż o 1,1 procent w stosunku do lutego, a bardziej istotna sprzedaż bez samochodów spadła o 0,9 proc. Jak widać do końca spowolnienia prowadzi długa droga.
Dla rynku akcji istotne były zarówno dane makro jak i wyniki spółek. Po poniedziałkowej sesji nieoczekiwanie raport kwartalny opublikował Goldman Sachs (o dzień wcześniej niż planowano). Był dużo lepszy od oczekiwań, co nie może dziwić (decyzja FASB się kłania). Bank poinformował też, że będzie chciał sprzedać nowe akcje za 5 mld USD po to, żeby zwrócić fundusze, które dostał od rządu. I to właśnie podobno zaniepokoiło inwestorów i doprowadziło do sięgającego nawet 10 procent spadku ceny akcji. „Podobno”, bo rzeczywiście nowa emisja zazwyczaj obniża ceny akcji, ale jednak uwolnienie się od kurateli rządu powinno ją podnosić. Nie wiem, czy gracze po prostu nie zdyskontowali już „dobrych” wyników banków. Sektor bankowy najmocniej pomagał we wtorek niedźwiedziom.
Przed wtorkową sesją raport opublikował też Johnson & Johnson. Zysk tej firmy farmaceutycznej spadł o 2,5 procent, a sprzedaż o 7 procent. Można powiedzieć, że w czasie kryzysu to żadne spadki, ale trzeba pamiętać, że sektor farmaceutyczny należy do defensywnych – z oczywistych powodów nie cierpi on z powodu kryzysów tak jak na przykład wysokie technologie. Nic dziwnego, że zarząd podtrzymał prognozy na ten rok, a cena akcji rosła.
Na początku sesji byki usiłowały walczyć i po szybkim spadku nastąpiło równie szybkie odreagowanie. Indeks S&P 500 zbliżył się na odległość 2 punktów do poniedziałkowego zamknięcia. Od tego lokalnego szczytu indeksy zaczęły się osuwać i na dwie godziny przed końcem sesji traciły już po dwa procent. Byki usiłowały zmniejszyć rozmiary porażki, ale tym razem im się to nie udało. Spadki były umiarkowane (nieco więcej niż 1,5 procent), ale to jest nic innego jak prosta korekta.
W Polsce głównym wydarzeniem było umocnienie złotego. Minister finansów Jacek Rostowski powiedział, że Polska wystąpiła do MFW o uczestnictwo w programie elastycznej linii kredytowej (FCL). Potem pozytywnie odniósł się do prośby Polski Dominique Strauss-Kahn, dyrektor zarządzający MFW. Z takiej linii korzystać mogą najsilniejsze gospodarczo kraje z grupy emerging markets. Jesteśmy drugim krajem (po Meksyku, który wystąpił o otwarcie FCL 1 kwietnia) korzystającym z tego udogodnienia. Udogodnienia, bo jest to linia kredytowa, z której nie powinniśmy nigdy realnie skorzystać. Minister wyraźnie powiedział, że ma ona pomóc zwalczać nam spekulantów na rynku walutowym. Może zwiększyć o 20 mld USD (czyli o 1/3) rezerwy walutowe NBP.
Z tego wynika, że skorzystalibyśmy z tej pożyczki w sytuacji absolutnie podbramkowej. Naprawdę lepiej, żebyśmy niczego takiego przeżywać nie musieli. Dziwne tylko, że rynek tak bardzo podniecił się tą sprawą (spadek kursów walut był naprawdę pokaźny, a korona i forint takiego ruchu nie odnotowały). Można przecież interpretować to tak: wystąpiliśmy o otwarcie FCL, bo czegoś się boimy. A przecież, w przypadku ataku dużych spekulantów, 20 mld USD nas nie ocali. Nawiasem mówiąc niezupełnie jest prawdą, że meksykańskie peso zareagowało podobnie jak złoty. Straciło nawet w dniu opublikowania takiej samej informacji w stosunku do euro. Owszem, potem się wzmacniało, ale podobnie jak brazylijski real. Po prostu nastawienie do rynków rozwijających się zmieniło. Nie ma to jednak wielkiego znaczenie: ten spadek potwierdził układ techniczny: kurs EUR/PLN dąży ku poziomowi 3,90 PLN.
GPW rozpoczęła wtorkową sesję od spadku WIG20. Specjalnie podkreślam, że chęć realizacji zysków pojawiła się przede wszystkim na rynku większych spółek i na kontraktach (kontrakty były tu zdecydowanie liderem). Na rynku mniejszych spółek (MWIG40) nie było nawet śladu chęci do korekty, co już po 1,5 godzinie zaowocowało wzrostem tego indeksu o ponad 3,5 procent. To była już klasyczna euforia wywołana komentarzami prasowymi. Najwyraźniej rozpoczynamy znowu ten sam taniec zapominając o ryzyku, czyli małej płynności mniejszych spółek. Szczególną euforię widać było w sektorze deweloperów – powodów fundamentalnych do takich wzrostów nie ma.
Wystarczyła nawet niewielka poprawa nastrojów w Europie, żeby również WIG20 zabarwił się na zielono. Po 1,5 godziny rósł już ponad jeden procent. Dopiero koło południa pojawiał się chęć do zrealizowania części zysków. Przed rozpoczęciem sesji w USA byki powróciły na parkiet, ale dane o amerykańskiej sprzedaży detalicznej natychmiast schłodziły rynek i WIG20 spadł o 0,8 procent (MWIG40 wzrósł jednak o 2 procent). Taki spadek rzecz jasna w najmniejszym stopniu nie zmienił „byczego” obrazu rynku.
Piotr Kuczyński
główny analityk
Xelion. Doradcy Finansowi
Źródło: Xelion. Doradcy Finansowi