Aplikacje do zarządzania domowymi finansami mają w Polsce małe szanse na sukces?

Na rynku pojawiła się  kolejna aplikacja do zarządzania domowymi finansami – iFIN24.pl. To dziecko spółki ze stajni informatycznego giganta – firmy Comarch. W odróżnieniu od większości tego typu rozwiązań, iFIN24 chce pobierać opłaty od klientów. Dzięki temu ma mieć gwarancję stabilnego przychodu, zrównoważonego rozwoju, a także większe szanse na bliską współpracę z bankami. O ile oczywiście zdoła przekonać do siebie kilkadziesiąt tysięcy płatnych użytkowników. A naszym zdaniem nie będzie to łatwe.

Aplikacje do zarządzania domowymi finansami (PFM od personal finance managemenet) święcą triumfy w Stanach Zjednoczonych. Jeden z najpopularniejszych ostatnio serwis Mint.com został sprzedany (w czasie kryzysu!) za 170 mln dolarów. Być może nie są to ogromne kwoty w porównaniu do wartości facebooka czy twittera, ale to właśnie między innymi Mint sprawił, że z rynku PFM wycofał się Microsoft, twórca Microsoft Money, który razem z Quickenem był twórcą całej kategorii.

Sukces zza oceanu, pobudza wyobraźnie polskich przedsiębiorców. Aplikacji do zarządzania domowymi finansami i/lub agregacji rachunków w historii polskiej bankowości już się trochę pokazało. Najsłynniejszym do tej pory był Multiport.pl – nieudany projekt Prezesa Lachowskiego. W międzyczasie pojawiło się wiele innych rozwiązań – zarówno opartych o instalowany na komputerze program, jak również aplikacji internetowych. Żadna z nich nie wzbudziła jednak większego zainteresowania wśród klientów, albo kończąc po cichu swój żywot, albo egzystując w swojej niszy.

W ostatnim czasie o PFMach znowu jakby głośniej. To pewnie zasługa internetowej rewolucji w Ameryce, gdzie darmowe aplikacje internetowe z sukcesem wypierają  płatne kombajny. W USA można mówić o prawdziwym rozkwicie całej kategorii. Tworzą się społeczności, które wspólnie kategoryzują wydatki, dyskutują o tym jak można jeszcze więcej zaoszczędzić na domowych wydatkach, etc. To po części zapewne też skutek kryzysu, kiedy nagle ludziom ciężej wiązać koniec z końcem.

Do czego przydaje się  aplikacja do zarządzania domowym budżetem? Przede wszystkim pozwala na dokładną ocenę wpływów i wydatków, jakie co miesiąc dokonujemy. Dzięki temu możemy sprawdzić na co i ile w miesiącu i roku wydajemy pieniędzy. W takim przypadku wiele osób nagle zdaje sobie sprawę, ile może zaoszczędzić chociażby przysiadając się z samochodu do komunikacji miejskiej, wydając mniej na rozrywkę, etc. To również sposób na ograniczenie kosztów kredytów (konsolidacja), czy większe zyski z posiadanych lokat, niższe ubezpieczenie. Takie oprogramowanie pozwala również zaplanować wydatki, pokaże ile zaoszczędzić pieniędzy na jakąś rzecz, etc. Jednym słowem bardzo przydatna rzecz. Zanim pojawiły się takie programy, ludzi zapisywali to wszystko na kartkach, w arkuszach kalkulacyjnych, zeszytach, etc. Taki sposób wymaga jednak ogromnej samodyscypliny – trzeba zbierać wszystkie rachunki, wpisywać je skrupulatnie. Zwykła kartka papieru nie ma też niestety zaawansowanych sposobów przedstawienia wydatków czy wykresów, czy sugerowania pewnych rzeczy.

Jak zatem widać, taka aplikacja może się każdemu z nas przydać. Zwłaszcza, że wiele rzeczy jest tam zautomatyzowanych. Zamiast wpisywać wszystko ręcznie, program wczytuje historię rachunku bankowego, automatycznie dokonując kategoryzacji wydatków, zapamiętując poprzednie wybory. Dzięki temu praktycznie od ręki użytkownik dostaje narzędzie z gotową analizą jego domowych wydatków.

Biorąc z jednej strony naturalną potrzebę zarządzania domowym budżetem, inwestycjami, oszczędnościami i zadłużeniem, z drugiej strony ogromną popularność tego rodzaju narzędzi w USA, nie ma się co dziwić, że w Polsce znowu zaroiło się od nowych aplikacji PFM. Tym razem nie są to chałupniczo robione programy, ale aplikacje, za którymi stoją całe zespoły specjalistów, a także duże firmy, mogące sobie pozwolić na spore inwestycje. Z jednej strony mamy zatem działający od kilku miesięcy kontomierz.pl, z drugiej startujący właśnie iFIN24.pl. Do tego jeszcze należy zaliczyć aplikację udostępnioną przez Bank Millennium.

Czy tak duża liczba graczy (bo przecież jest kilka serwisów już działających od jakiegoś czasu, np. benefi.pl, CashControl.pl i kilka innych), to sygnał nowego trendu i pojawienia się nowych usług, a równocześnie nowej kategorii gracza na naszym rynku? Nie ukrywajmy, że sukces któregoś z nich może mieć wpływ na konkurencję na rynku – tak jak to się dzieje za granicą. Na przykład Kontomierz nie pobiera opłat od użytkowników, ale z czegoś musi przecież czerpać przychody. A zatem reklama, promocja, pośrednictwo, być może potem wdrożenie opłat za bardziej zaawansowane funkcjonalności. Należy sobie jednak wyobrazić sytuację, gdzie taka aplikacja proponuje nagle wszystkim klientom płatnych kont założenie bezpłatnej wersji w innej instytucji lub przeniesienie oszczędności z dotychczasowych miejsc do banku, który oferuje wyższe oprocentowanie. Dla dotychczasowych banków nie jest to zbyt optymistyczny scenariusz. Dlatego też nie ma się co dziwić, że większość instytucji finansowych podchodzi do PFM-ów ze sceptycyzmem. Gdyby te aplikacje miały już grono klientów – nie ma problemu, ale w tym momencie sytuacja jest taka, że to bank miałby wspierać tego rodzaju usługi, w zamian w zasadzie nic nie dostając. Po co sobie hodować ewentualną konkurencję? Bez sensu. Dlatego żaden z programów nie dostał oficjalnego namaszczenia ze strony instytucji finansowych. Równocześnie ruch banku Millennium jest wyjątkiem od reguły i naszym zdaniem marketingowym zagraniem niż chęcią edukacji klientów (jeszcze zobaczyliby ile płacą za obsługę kont i kredytów i porównali z konkurencją).

Generalnie to bardzo podobny rynek do porównywarek. Branża ubezpieczeniowa broni się rękoma i nogami przed nimi, bo wiedzą, jakie szkody poczyniły one na brytyjskim rynku. Podobnie jest w Polsce i dotyczy to nie tylko porównywarek, bo dość podobnie banki często podchodzą do doradców (chociaż w tym wypadku jest już za późno na skuteczną reakcję).

Czy biorąc zatem takie podejście banków można liczyć na to, że PFMy rozkwitną w Polsce i osiągną sukces na miarę tego z USA? Naszym zdaniem nie. Jeżeli już – będzie to sukces ograniczony, być może do jednego gracza. Jednak nie należy się spodziewać tak dużego wpływu na rynek jak w Stanach. Dlaczego? Bo sukces tam, wcale nie oznacza, że można go przenieść na nasz grunt. Odmienne są bowiem powody korzystania z usług takiego oprogramowania, a także podejście klientów.

Oprogramowanie PFM w USA to wcale nie jest sukces ostatnich kilku lat i internetu. Jeszcze przed erą internetu i bankowości internetowej miliony Amerykanów korzystało z Quickena i MS Money (i wielu innych aplikacji, o których już teraz nikt nie pamięta). W pewnym momencie banki realnie bały się konkurencji Microsoftu, który dysponując ogromnymi funduszami i bazą lojalnych i świadomych klientów mógł stworzyć pierwszy multimedia bank (tak kiedyś nazywano banki wirtualne). Stąd też swego czasu taki wyścig w USA na zakładanie wirtualnych banków, jaki miał miejsce w czasie dotcomowej banki.

Jednym słowem mint.com nie wyrósł z próżni, tylko był jednym z graczy, którym się udało wejść na od dawna wyedukowany rynek, gdzie z płatnych aplikacji od kilkunastu lat korzystało wielu klientów. Nie musiał poświęcać zatem czasu i pieniędzy na edukację, tylko zaproponował jedną z najlepszych aplikacji do zarządzania domowym budżetem. Do tego za darmo – podczas gdy większość konkurentów była płatna.

Kolejną rzeczą  jest geneza popularności PFM w USA. To od razu wytłumaczenie, dlaczego w innych krajach nigdy tego typu usługi się powszechnie nie rozpowszechniły. A chyba nikt nie podejrzewa, że Amerykanie są tak oszczędni, że korzystają z takich ułatwień w codziennym życiu. Przyczyna musi być zatem gdzieś indziej.

Problemy z przeniesieniem niektórych usług na polski grunt mogą wynikać z uwarunkowań historycznych. Tak jak Polak nie wie co to jest problem płacenia czekiem czy szybkiego przesłania pieniędzy, tak już dla Amerykanina jest to spory kłopot. Dlatego też tam rozwinął się PayPal, a u nas tego rodzaju usługi to nisza.

Amerykańskie banki co roku na różnego rodzaju karnych opłatach zarabiają z niby darmowych kont dziesiątki miliardów dolarów. Brytyjskie i australijskie również. To między innymi tamtejsze banki niekoniecznie chcą zmienić swoje systemy centralne. Skoro można tyle zarobić, a klient jest do tego przyzwyczajony…

Jak donosi Financial Times w tym roku amerykański banki zbiorą od konsumentów około 40 miliardów dolarów (sic!) z samych kar za przekroczenie salda rachunku i niedozwolony debet. W Wielkiej Brytanii dochody z tego tytułu szacowane są na około 5 miliardów funtów rocznie. Ktoś się jeszcze zastanawia, dlaczego w USA czy UK nie ma czegoś takiego jak linia kredytowa w rachunku, albo chociaż debet?

Działanie takiej opłaty jest dla polskiego klienta nie do pojęcia. Otóż klient, który na przykład w Bank of America wejdzie w debet na kilka dolarów, zapłaci aż 35 dolarów kary. Za sam fakt przekroczenia. Co więcej – jeśli jest on nieświadomy tego, że na rachunku nie ma pieniędzy, to może takich 35$ kar narobić sobie więcej – bodaj do 10 w ciągu dnia. Koszt? 350 dolarów – nawet jeśli następnego dnia wszystko by spłacił. Jeśli nie spłaci, to po kilku dniach znowu kara 35 dolarów. Jednym słowem – niby darmowe konto, ale jak się przekroczy saldo… W praktyce 90% tych przychodów dostarcza 10% procent klientów z 130 milionowej rzeczy posiadaczy rachunków czekowych (czyli takich ichniejszych rachunków bieżących, czyli ROR). W sumie raz na jakiś czas coś takiego zdarza się każdemu… Tego jednak nie odkryjemy w reklamach czy materiałach porównujących różne systemy bankowe.

Nie dziwi zatem fakt, że ludzie robią wszystko co mogą, żeby nie wpaść w niedozwolony debet. Niestety same banki w tym nie pomagają. Popatrzmy na nasz kraj. Przy płaceniu kartą wszystko odbywa się on-line – żeby wejść w niedozwolony debet, trzeba bardzo się nakombinować. Przelew przez internet – jeśli nie ma pieniędzy na rachunku, płatność nie przejdzie. To samo w przypadku polecenia zapłaty, spłaty karty kredytowej, etc. Jednym słowem jesteśmy na wskroś nowocześni i polscy klienci w ogólnie nie wiedzą co to karne opłaty za konta osobiste. Niestety jednak w takim przypadku muszą jakoś to bankom zrekompensować – czyli płacą za rachunki – patrząc na poziom dochodów – znacznie więcej niż w innych krajach. Jednak coś za coś – zwłaszcza, że mogą się postarać i bezpłatne konto, nawet w banku z placówkami, można założyć. Tego wszystkie niestety nie biorą pod uwagę nasze media, ale również nie zwracają na to uwagi przedstawiciele sektora bankowego. A szkoda, bo przecież to w ich interesie rozpowszechnienie tej wiedzy…

Stany to nie Polska w przypadku karnych opłat. Tamtejszy system bankowy, pod względem technologii, jest wiele lat za naszym. Duża część operacji jest wykonywanych off-line. Zarówno w przy kartach kredytowych, jak i debetowych. To oczywiście spowalnia proces schodzenia pieniędzy z konta. W USA większość rachunków wciąż płaci się czekami, albo przez obciążenie karty. Wiadomo, że kiedy wypisze się czek, to czas od jego przesłania do realizacji, trwa kilka dni. W tym czasie można wydać niezablokowane pieniądze i oczywiście wpaść w niedozwolony debet. Podobnie jest z obciążeniami cyklicznymi – za prenumeratę, za opłaty, spłatę innej karty kredytowej, ubezpieczenie i tak dalej i tak dalej. Bardzo często to bank za klienta wszystko wysyła – pieniądze schodzą z rachunku dopiero po jakimś czasie. Jeśli do tego doda się wypłaty z bankomatów, dodatkowe prowizje za usługi, korzystanie z wyjątkowo wielu różnych usług finansowych, przeciętny Amerykanin zaczyna się gubić i plątać w tym wszystkim. Przede wszystkim nigdy nie wie, ile ma dokładnie pieniędzy na nieoprocentowanym rachunku, do którego zazwyczaj nie da się dołączyć kredytu odnawialnego. W ten sposób każde, nawet jednorazowe i chwilowe przekroczenie salda (a tamtejsze banki na to ochoczo pozwalają) wiąże się ze średnią opłata w wysokości 26$ (najwięcej biorą największe banki). Jako, że taka opłata może być naliczana wielokrotnie, to każdy boi się, żeby nie płacić jakichś horrendalnych kwot za utrzymanie rachunku. Banki mu w tym nie pomagają, a zatem….

Tak, tak. A zatem Amerykanie są od lat przyzwyczajeni, żeby wszystko skrupulatnie zapisywać. Jakie mają przychody i rozchody, żeby mniej więcej wiedzieć, ile w danym momencie mają na rachunku. To co widzą w systemie bankowym, niekoniecznie może odzwierciedlać rzeczywistość (bo na przykład nie widać tam kwoty z czeku w drodze, nadchodzącej spłaty KK i czegoś tam jeszcze). W tak rozwiniętych finansowo społeczeństwie, ten kto nie spisuje swoich wydatków, jest bardzo rozrzutny. A do tego może po pewnym czasie mieć problem z zaciągnięciem następnego kredytu, co dla takiego Amerykanina wiązałoby się z osobistą katastrofą. Efekt? Od kilkudziesięciu już lat miliony Amerykanów w różny sposób spisuje swoje wydatki. Aby im to ułatwić powstały różne programy, oczywiście płatne. Dawały one możliwość kategoryzacji wydatków i tworzenia różnych innych ciekawych rzeczy. Warto było zapłacić za coś takiego, żeby potem nie zapłacić kilkanaście razy więcej bankowi. Potem się potoczyło – Amerykanie zaczęli liczyć, gdzie przenieść kredyt, gdzie oszczędności, etc. Kiedy na rynek wszedł mint.com, wszyscy rzucili się na nowe, do tego darmowe rozwiązane, które było bardzo wygodne – bo nic nie trzeba było robić ręcznie – wszystko odbywało się gdzieś w tle…

Mamy zatem odpowiedź, dlaczego tego rodzaju aplikacje podbiły rynek w USA, a klienci wymuszali na swoich bankach eksport danych do różnego rodzaju oprogramowania –  w innym przypadku byli w stanie zmienić bank.

Dlaczego w Polsce i w innych krajach jest trudniej? Przede wszystkim nie ma takiej potrzeby w klientach, bo nie grożą im duże kary. Bank sam dba o to, żeby nie weszli w niedozwolony debet. Pozostają zatem bardzo świadomi użytkownicy, którzy chcą poznać tajniki swojego budżetu domowego. Kolejną barierą jest fakt, że w Polsce jednak klienci nie korzystają tak aktywnie z usług finansowych, a także to, że duża część wydatków siłą rzeczy odbywa się przy pomocy gotówki (bo nie przyjmują w sklepach kart). Również agregatory płatności nie pozwalają zbyt łatwo rozpoznać za co się płaciło w internecie (pojawia się tylko nazwa np. Payback, Poznan – kto zgadnie za co to płatność).

Generalnie pojawia się  problem z końcowym użytkownikiem takich aplikacji. Żeby było inaczej, trzeba zacząć edukować klienta, być może wydawać na to sporo pieniędzy (czy ktoś jeszcze pamięta, że dziesiątkom tysięcy klientów bankowości internetowej płaciło się za założenie takiego konta!?). Same banki nie mają w tym interesu, bo po co zbytnio uświadamiać klienta. W efekcie nie ma jak zarabiać na tym, bo nie ma możliwości przekroczyć masy krytycznej. Z kolei płatna aplikacja w stylu iFIN24 – jest droga. Jeśli ktoś otwiera konto w mBanku, ING Direct, albo w Aliorze, to nie po to, żeby potem płacić co miesiąc około 10 złotych za system, gdzie jeszcze wszystko trzeba ręcznie zasysać i kategoryzować. Nie oszukujmy się, ale zaoszczędzić co najmniej 10 złotych na usługach bankowych miesięcznie nie jest tak prosto – jeśli nie korzystamy aktywnie z kredytów, etc. Poza tym oszczędzić, żeby wyjść na zero – to się nie kalkuluje. Dlatego naszym zdaniem Comarchowi będzie bardzo, bardzo trudno zdobyć te 10 tysięcy płatnych klientów w rok. Chyba, że iFIN24 rozwiąże problem wczytywania danych. W przypadku kontomierza mamy do czynienia z tzw. metodą screen scrapingu. Jest to dość kontrowersyjna metoda zbierania danych (chociaż stosowana na Zachodzie), a z punktu widzenia banku jest niepożądane, bo jak dojdzie do włamania, to wizerunkowo i finansowo straci bank, a nie zewnętrzne oprogramowanie. Bardziej na dogadanie się bezpośrednio z bankiem ma  iFIN24, bo pieniądze chce pozyskiwać od klientów – nie ma zatem mowy o konwertowaniu i odciąganiu klientów od dotychczasowego banku. Chociaż i tak jest obawa, że prędzej czy później się tym skończy – bo każda taka edukacja klienta, koniec końców wyjdzie na niekorzyść banku, bo tworzą z klienta „wyjadacza wisienek”. I tak trudno sobie poradzić z tymi, którzy już istnieją… 😉

Jednym słowem przed rodzimymi aplikacjami do zarządzania domowymi finansami jeszcze sporo pracy i osobiście stawiamy, że część z tych projektów najnormalniej w świecie zbankrutuje. Jesteśmy sceptyczni – bo z punktu widzenia klienta chodzi nie tylko o metody pozyskiwania danych i zachowania bezpieczeństwa ważnych przecież informacji, ale również o kategoryzowanie wszystkiego. Przy niektórych bankach dostęp będzie ograniczony lub wymagał ręcznego importu wyciągów (bo logowanie wymaga podawania dodatkowego hasła lub jest via hasło maskowalne). Dużo tutaj wyzwań, ogromna praca u podstaw i wydaje się nam, że samym PRem tego się nie da załatwić. Życzymy oczywiście powodzenia, bo im bardziej wykształceni klienci, tym większa konkurencja, ale jakoś trudno nam się do tego przekonać (mamy za duży ruch na rachunku, co sprawia, że trudno się tam z czymś połapać – chociaż teoretycznie powinniśmy być pierwszymi klientami na takie usługi). Zawsze też to sam bank może zrobić ruch podobny jak Millennium – wdrożyć własne wykresy w systemie transakcyjnym i już (zaczątek ma BPH w systemie transakcyjnym jako analizy finansowe). W końcu statystyczny Polak za dużo tych rachunków nie ma, więc co to dla niego za problem być związany z jednym bankiem. Pytanie, czy ktoś będzie chciał płacić za zewnętrzną aplikację? My osobiście przy obecnej funkcjonalności raczej nie (z lenistwa, bo i tak byśmy nie korzystali). Może, gdyby były zaawansowane narzędzia dla funduszy inwestycyjnych, rynku kapitałowego – już bardziej. Tak czy inaczej nowemu graczowi życzymy powodzenia, bo jego przykład będzie dużo mówił naśladowcom – niekoniecznie tylko w tej kategorii. iFIN24 dostaje od nas na koniec ogromnego plusa, za przyciągnięcie do siebie jednego z najlepszych blogerów ekonomicznych w polskiej sieci. To między innymi dla niego będziemy na tę stronę wchodzić bardzo często. Może to jest właśnie to? Sama usługa wygląda bardzo ciekawie, więc osoby przekonane, powinny spokojnie się w tym środowisku odnaleźć. W końcu w całej Polsce powinno się znaleźć trochę ludzi, którzy są docelowymi klientami takiej aplikacji – nawet płatnej. Wówczas te 10 czy 50 tysięcy płatnych użytkowników nie powinno już tak szokować. Zobaczymy jak to będzie – za około 11 miesięcy się przekonamy, czy pierwszy próg został przekroczony. Nadal jednak przy tylu milionach użytkowników bankowości internetowej, to będzie ograniczona nisza. A w sumie szkoda, bo przecież idea jest warta wsparcia.

Źródło: PR News