Byle do premii, czyli liftingu ciąg dalszy

W minionym, świątecznym tygodniu przedstawiono charakter obserwowanych pod koniec grudnia zwyżek, przebiegających w oderwaniu od pokaźnego zasobu kiepskich danych makroekonomicznych. Od tamtej środy nic się nie zmieniło za wyjątkiem kolejnych dwóch wzrostowych sesji, podczas których dobrego samopoczucia nikomu nie zakłóciły dalsze słabe odczyty.

Cały efekt liftingowania wyników zarządzania kapitałem sumuje się do imponujących sześciu z rzędu zwyżkowych dni handlu w USA. Przy zanikającej podaży śladowy popyt bez skrępowania małymi kroczkami ustanawia niemal półtoraroczne rekordy indeksów. Jest więc szansa na wydłużenie tej serii wzrostów do dziewięciu sesji.

Czy w takich okolicznościach po sylwestrowych harcach przyjdzie otrzeźwienie i adekwatnie do mizernej kondycji gospodarek powitamy trzeci z rzędu defekt stycznia? Byłby to hat-trick nietypowego rodzaju. Jednakże pomimo piętrzących się acz przemilczanych zagrożeń nie zdziwiłbym się, gdyby w pierwszych dniach nowego roku doszło do zmasowanego ataku popytu na kształt tego z początku 2006 r. Po to, by wkręcić naiwnych do gry po blisko rocznej (!) fali nieprzerwanych wzrostów podczas trwającej, choć szumnie odwołanej recesji. (Przypominam, że po odfiltrowaniu kreatywnej statystyki gospodarka amerykańska w III kwartale br. skurczyła się o niemal 3 proc.) Byłby to ruch pozbawiony kontynuacji.

Do zwieńczenia tego spektakularnego odreagowania w bessie, zwanego przez niektórych nową hossą, brakuje jeszcze mocniejszego skoku nastrojów. Pojawiają się co rusz aktualizacje prognoz makro w górę, coraz powszechniej oczekuje się kontynuacji wzrostów na giełdach, jednak to jeszcze nie są stany euforyczne. Brakuje nawrotu zmasowanej kampanii reklamowej ze strony agresywnych funduszy inwestycyjnych pod hasłami „zarobiliśmy 70 proc. w ciągu roku”, „dołącz do hossy”, czy „zacznij wreszcie zarabiać” (co do ostatniego sloganu – masowy inwestor w połowie 2007 r. posłuchał tej rady i zaczął wreszcie tracić).

Owe fool money mogłyby jeszcze przedłużyć utrzymywanie się cen w oderwaniu od fundamentów. Z pomocą przychodzą niezawodni carowie globalnej finansjery, szermujący rekomendacje pod własne portfele. Duet JP Morgan i Goldman Sachs typuje dla indeksu S&P500 na koniec 2010 r. rejon 1250-1300 pkt, wtórują im inne instytucje finansowe. Można pogratulować wspaniałego samopoczucia i konsekwencji we wdrażaniu scenariusza recesji typu V za pieniądze podatników przeznaczone na tak zwane programy stymulacyjne, będące w istocie wielkimi kroplówkami zacierającymi odpowiedzialność i pielęgnującymi utrwalone patologie. Jednomyślność jest zgubna, gdyż potęguje przyszły szok w razie gdyby wypadki potoczyły się inaczej od wpajanego poglądu.

Oczywiście nie ma gwarancji posylwestrowego wystrzału cen akcji i surowców. Wiadomo, że rynki poruszają się między ekstremami, relatywnie krótko przebywając w stanach względnej normalności. Aby odpowiedzieć sobie na pytanie, czy na rynku jest tanio bądź drogo, odnieśmy obecne 1125 pkt na indeksie S&P500 do jego szacowanego „zysku na akcję” (a raczej indeks w tym wypadku) po III kw. br. na 46,36. Daje to wskaźnik cena/zysk powyżej 24.

Nawet po niedawnym podniesieniu przez samą agencję prognozy owego EPS do 53,02 daje to c/z nadal ponad 21. Tymczasem długoterminowa średnia dla globalnie rozpoznawanego indeksu S&P500 to 15,7. Swoją drogą, ciekawe w jaki sposób amerykańskie korporacje pokażą dalszy skok zysków w 2010, jeśli w br. dokonały go głównie cięciami kosztów przez zwolnienia pracowników? Na organiczny, silny wzrost przychodów szanse są znikome (nie ma powrotu do ryzykownego kredytowania i rozdmuchanej konsumpcji pomimo wdrażanej przez FED zgubnej polityki taniego pieniądza). Wygląda na to, że ponownie wybrano strategię pompowania balonu, za którego pęknięcie zapłacą wszyscy za wyjątkiem nietykalnych bankierów na najwyższych posadach.

Przyjrzymy się obecnemu, również skróconemu tygodniowi zamykającemu 2009 r. Dziś poznamy publikację grudniowego indeksu zaufania konsumentów w USA (autorstwa Conference Board), jutro odczyt najnowszego wskaźnika Chicago PMI, natomiast w sylwestrowy czwartek cotygodniowa liczba złożonych podań o zasiłek (jest to odczyt zannualizowany, czyli przetłumaczony na cały rok). Te ostatnie dane sprzed tygodnia okazały się ciut lepsze od oczekiwań i swoim blaskiem przyćmiły fatalne doniesienia z rynku nieruchomości, tudzież słabszą dynamikę zamówień na dobra trwałe.

Ot, taka przewrotna przypadłość końca roku, kiedy to rządzi utopia szczęśliwości, a nadrzędną zasadą jest ignorancja złych wieści w imię chwilowego dobrobytu nawet za cenę przyszłej długotrwałej klęski. Ale zanim ona nadejdzie, wielomilionowe premie zostaną bezpowrotnie wypłacone. Gospodarczy kac poszampanowy będzie długotrwały i oporny na chybione terapie wdrażane przez przybocznych spin doctorów gospodarki prezydenta Obamy.

Źródło: Wealth Solutions