Czy w Polsce dojdzie do nacjonalizacji banków?

Kiedy do nacjonalizacji i upadków banków dochodziło w USA czy Wielkiej Brytanii, wydawało się, że takie historie w ogóle nas nie dotyczą. Nagle jednak kryzys finansowy dotarł również do nas. Commerzbank najwidoczniej udławił się przy przejęciu Drezdner Banku od Allianza.

Niemiecki rząd postanowił pomóc drugiemu co do wielkości bankowi, częściowo go nacjonalizując. Tym samym niemiecki rząd w jakimś sensie jest współwłaścicielem BRE Banku, a co za tym idzie mBanku i MultiBanku. To nie jest dobra informacja – ani dla tych banków, ani dla naszego sektora bankowego. Odpowiadając na zadane w tytule pytanie. Nie, do nacjonalizacji nie dojdzie. Aczkolwiek nie oznacza to, że możemy spokojnie przyglądać się temu co się w sektorze dzieje. Jeszcze trochę i w zdaniu o nacjonalizacji może pojawić się „raczej” nie dojdzie. 

O ile można powiedzieć, że banki się wyżywią, to scenariusz zakreślony w WSJ przez prezesów dwóch największych banków –Bieleckiego i Pruskiego, jest gorzej niż czarny. W naszym systemie bankowym nie ma środków nie tylko na rozwijanie, ale w pewnym stopniu na podtrzymanie ubiegłorocznej akcji kredytowej. Czy realna może być sytuacja, w której banki zaczną ograniczać klientom linie kredytowe, zamykać karty kredytowe i prawie całkowicie zamrozić rynek kredytów hipotecznych? Niestety, ale tak – chyba, że rząd i opozycja poczują co grozi całej gospodarce i weźmie się szybko do roboty.

Jeśli popatrzeć na samych bankowców, doradców finansowych, polityków, dziennikarzy i klientów – paniki nie widać. I dobrze. Jednak jeśli za naszą zachodnią granicą tamtejszy rząd częściowo nacjonalizuje jeden z największych komercyjnych banków, to oznacza że łatwo nie jest. Przecież Niemcy to nasz największy partner handlowy. Nie ma już co się łudzić, że Commerz będzie masowo wstrzykiwał BRE Bankowi kapitał w celu rozwijaniu akcji kredytowej. Raczej można już zacząć spekulować co się stanie z tą instytucją i czy podobnie jak Fortis Bank zmieni właściciela? Polska część tej instytucji jest bardzo, bardzo łakomym kąskiem dla potencjalnego inwestora. I to trzeba tutaj mocno podkreślić. Problemy Commerzbanku nie rzutują w żaden sposób na działalność naszego BRE. Wręcz przeciwnie – można powiedzieć, że bank ma standardowe gwarancje nie tylko polskiego, ale i niemieckiego rządu. Inna sprawa, czy w obecnej sytuacji będzie mógł dynamicznie rozwijać akcję kredytową? Czy brak możliwości zarabiania na kredytach hipotecznych nie doprowadzi do podniesienia innych kosztów dla klienta? Mamy wręcz osobistą nadzieję, że nie. Cały czas uważamy, że oferta obu ramion detalicznych BRE należy do jednych z najlepszych na rynku!

Problem leży w tym, że to co stało się w Niemczech, może zapowiadać ponowny spadek zaufania do sektora bankowego, także w naszym kraju. Zamiast końca wojny na depozyty, możemy mieć kolejną jego odsłonę. Widząc, że na horyzoncie nie ma żadnych możliwości zwiększenia płynności od właścicieli, banki mogą jeszcze bardziej zabiegać o nowe depozyty. Oczywiście 10% może już nie zobaczymy, ale też teza, że zaraz będzie znacznie taniej, nie musi być taka pewna.

Co to oznacza dla detalu BRE Banku? Spowolnienie akcji kredytowej – co zresztą widzimy w postaci „promocyjnej” oferty kredytów hipotecznych. Oprocentowanie zbliżone do tego, co swego czasu można było uzyskać na kredycie gotówkowym lub linii kredytowej. Sprzedaż takich kredytów raczej nie będzie oszałamiającym sukcesem, co przy droższym koszcie zdobywania pieniędzy z rynku (chociaż oba banki wycofały się już z wyścigu) może oznaczać załamanie dynamiki wzrostu, a zatem i zysków. To będzie wymuszało poszukiwanie oszczędności i na racjonalizacji kosztów dystrybucji (czytaj gorszej oferty dla doradców) się nie skończy. Czy będzie to jak u jednego z liderów rynku doradztwa obniżka pensji wszystkim po ok. 10%, czy raczej zwolnienia? A może i jedno i drugie? W części kredytowej będzie trudno znaleźć wszystkim ludziom pracę. Niestety korporacje są bez serca i nie mają sentymentów i skrupułów. Należy mieć tylko nadzieję, że nie dojdzie do scen znanych z przeszłości, gdzie na Senatorskiej czekały karetki. Niektórzy bankowcy to jeszcze pamiętają – zwłaszcza ci o większym stażu. Należy podejrzewać, że to rozkręciłoby spiralę w innych bankach, pewnie gdzieś koło II kwartału. Po wynikach rocznych i po lepszym rozpoznaniu sytuacji. Miejmy nadzieję, że jednak jesteśmy zbyt pesymistyczni… Ale czarny scenariusz wcale nie jest taki nieprawdopodobny.

W tym momencie problem braku płynności na całym rynku jest jednak najważniejszy. Dotyczy on wszystkich banków działających w Polsce. I tu jest kłopot. Po pierwsze wszyscy jedziemy na jednym wózku. O ile bank się sam wyżywi, o tyle już przedsiębiorstwa bez kredytów sobie nie poradzą. Credit crunch może dokonać prawdziwego spustoszenia. Firmy ograniczą nie tylko inwestycje, ale i produkcję. Należy spodziewać się, że w takiej sytuacji nastąpią zatory płatnicze, co doprowadzi do upadków mniejszych firm, których kosztem będą się kredytowały większe przedsiębiorstwa. Czarnowidztwo? Być może. Nikt jednak nie myślał pół roku temu, że klienci będą się zastanawiać, czy ich pieniądze są bezpieczne w bankach. A jednak do tego doszło…

Przyczyny? Z naszego ostatniego skrzywienia – to wszystko przez nieruchomości. Jeśli banki naudzielały tyle kredytów praktycznie na nich nie zarabiając, mając nadzieję, ze może kiedyś będą sekurytyzować portfele, a do tego czasu będą pożyczać na rynku międzynarodowym lub jako pożyczki podporządkowane od banków matek, to w takiej sytuacji jak teraz – mamy tego efekty. Gdyby chciały jeść łyżką (nawet nie łyżeczką), a nie chochlą, to byśmy nie mieli aż takiego problemu. Oczywiście – można powiedzieć, nikt nie przewidział. Z drugiej jednak strony czapki z głów przed Prezesem Bieleckim. Konserwa z niego do kwadratu, ale jak się okazuje obecnie w praktyce, umysł Napoleona, jeśli popatrzeć na przygotowania Pekao SA do nowych realiów…

Problem jest inny. Teraz należy oczekiwać spadku cen nieruchomości, które i tak są po ostatnim osłabieniu złotego coraz mniejszym zabezpieczeniem frankowych kredytów. Jeśli ktoś wziął kredyt, kiedy mieszkania były stosunkowo tanie, a frank droższy – to nie będzie płakał. Ale jeśli ktoś kupił w połowie 2008 roku, to… nie chcielibyśmy być w jego skórze. Inna sprawa, że banki też mają problemy. Niestety przy tej skali okazuje się, że potencjalny problem ma też całe społeczeństwo, a zatem i rząd. Do tego mamy jeszcze problem opcji dla firm, funduszy inwestycyjnych dystrybuowanych w placówkach bankowych i widzimy, że robi się problem. Jak go rozwiązać?

Gdyby to były Niemcy, Francja czy Wielka Brytania, nie byłoby problemu. Rząd wykupiłby udziały, dokapitalizował, zagwarantował samą swoją obecnością, że można pożyczać takiej instytucji pieniądze na rynku międzybankowym. Problem w tym, że w Polsce 2/3 aktywów jest w rękach kapitału zagranicznego. A co za tym idzie wszelkie ruchy zmierzające do nacjonalizacji, nawet częściowej, doprowadziłyby do międzynarodowych perturbacji. No i rząd jest między młotem, a kowadłem. Rzeczywiście. Banki nie muszą nic robić, żeby przetrwać kryzys. Nie mają żadnych toksycznych aktywów (więc nie ma bezpośredniej potrzeby pilnej pomocy i nacjonalizacji), mogą radykalnie zmniejszyć akcję kredytową, pozwalniać ludzi i już. To jednak mógłby być cios w serce polskiej gospodarki. Rząd chyba ma tego świadomość i próbuje przeciągnąć sprawę – licząc, że może się samo to ułoży. Inna rzecz jest taka, że przy obecnym poziomie zysków – też jest oczekiwanie, że banki nie będą wypłacały właścicielom dywidendy. I to pewnie dlatego jeszcze nie ma odpowiednich ustaw. Ministerstwo finansów proponowało ponoć super pakiet, no ale prezesi nie chcieli rezygnować z premii i bonusów (w sumie nie ma się co im dziwić – biznes robili bezpieczny, zarobili, a to co się dzieje teraz w Polsce to skutki tego co dzieje się na świecie, a nie u nas w kraju. Dlatego raczej nie jesteśmy za posłami opozycji, żeby banki chcąc korzystać z pomocy obcięły premie czy wprowadziły kominówki. To raczej nieodpowiedzialna populistyczna zagrywka, której trzeba się przeciwstawić). Należy się spodziewać, że premie zostaną wypłacone, a oczekiwanie jest co będzie z dywidendami. Takie małe przeciąganie liny. A czas leci…

Co może zrobić rząd? Być może dojdzie do pojedynczych ruchów, czyli obniżenia rezerwy obowiązkowej czy wcześniejszego wykupieniu papierów NBP. Na chwilę pomoże. Zaraz potem trzeba będzie jednak robić kolejne kroki. Ale to już będzie po wynikach, po strategii na najbliższe miesiące, a także po decyzji o wypłacaniu lub nie dywidendy. Tak czy inaczej pewnie skończy się pompowaniem pieniędzy w sektor bankowy po to, żeby zwiększyć płynność. Otwarte pytanie ile czasu będzie to trwało. Rok, dwa lata, trzy? Proces światowego delewarowania zastał w nas w niezbyt komfortowej sytuacji, chociaż są kraje, gdzie jest z tym gorzej. Efekty takiego stanu? 

Pęka bańka na nieruchomościach i mamy obniżki znacznie większe niż 15-20% w skali roku (w Rzeczpospolitej IBnGR prognozuje do listopada -25%). To zła informacja dla deweloperów. Również dla branż powiązanych z rynkiem nieruchomości. W przypadku firm mamy ograniczanie kredytów, zmniejszanie otwartych linii, etc. W przypadku kredytów konsumenckich mogłoby dojść do podwyższania oprocentowania i wprowadzania dodatkowych prowizji za odnowienie/przyznanie kredytu. Przed gospodarką miesiące, a nawet lata przystosowywania się do nowej sytuacji – chyba, że w międzyczasie coś się gdzieś odblokuje, a państwowe pieniądze pompowane w gospodarki zaczną odnosić pożądany skutek. Ale tak czy inaczej nie ma już szans na powrót do tego co było. Może za dwadzieścia lat zobaczymy jeszcze kredyty na 110-130 procent na nieruchomości, ale chyba czeka nas powrót do tego co było od końca XIX wieku do lat 80 XX wieku. Wartość nieruchomości będzie rosła o inflację plus 2-3 procent. To właśnie dlatego firma REAS w maju 2005 szacowała, że w 2015 roku cena metra mieszkania w Warszawie będzie wynosić… 6,5 – 8,5 tysiąca. (sic! to autentyk, mamy dowody). Tak to było przez całe dziesięciolecia. Potem mieliśmy wieloletnią bańkę na całym świecie. U nas wszystko rozegrało się w ciągu właściwie półtora roku, podnosząc cenę w stolicy z 4 do ponad 9 tysięcy złotych. Nikt nie może sobie wyobrazić, że może być taniej. Przecież te wzrosty mają ponoć fundamentalne podstawy… Niestety bankowcy mają krótką pamięć, jest wyścig, zyski, konkurencja… No i napompowali balonik. Za chwilę będą tymi najgorszymi, pewnie gorszymi od polityków ;). To utrudnia dialog, bo jak tu wytłumaczyć potrzebę publicznej pomocy temu sektorowi przed spodziewanym spowolnieniem rynku kredytowego.

Zobaczymy jak to się skończy. W tym momencie szczególnie zapraszamy do zapoznania się z zapisem dyskusji w sejmie ze sprawozdania Komisji Finansów Publicznych, a także samego projektu ustawy. Ciekawa lektura, warto poświęcić chwilę czasu na jej przeczytanie.

Mamy nadzieję, że przede wszystkim opozycja nie będzie judziła przeciwko bankom, bo to wszystko może się bardzo, bardzo źle skończyć dla naszej gospodarki. Banki owszem, mają sporo na sumieniu, ale rozliczać można potem. Teraz trzeba zrobić wszystko, żeby nie doprowadzić do najgorszego…
Źródło: PR News