Efekt stycznia, czyli uboczne skutki studiowania kalendarza

O tej porze roku ambicją każdego analityka i wielu inwestorów jest przebadanie po raz kolejny efektu stycznia. Można to robić na wiele sposobów, bo i „odmian” tego efektu jest wiele. Praktyczna użyteczność inwestycyjna tych rozważań przez jednych jest lekceważona, inni próbują z nich korzystać. Kto ma rację? I jedni, i drudzy. Zależy jak na to spojrzeć i jak do tego podejść.

Ponieważ tradycją jest pisanie o efekcie stycznia co roku, w tym poprzestańmy więc jedynie na weryfikacji poglądu o różnicach w stopach zwrotu oraz przepowiedni „jaki styczeń, taki cały rok”. Pozostałe aspekty odłóżmy na styczeń przyszłego roku.

Warto zacząć od uświadomienia sobie, że aby wyciągać statystycznie istotne wnioski, trzeba dysponować odpowiednio dużą liczbą obserwacji. W przypadku naszego rynku mamy do dyspozycji dane z 18 lat, w których handel na giełdzie odbywał się przez pełne 12 miesięcy (warszawska giełda zaczęła działać w kwietniu 1991 r.). Nie jest to więc próbka, która mogłaby zadowolić zawodowego statystyka i nie wydaje się szczególnie użyteczna do podejmowania decyzji inwestycyjnych, a więc angażowania na jej podstawie pieniędzy. Ponadto i tak to skromne „pole badawcze” ogranicza się jedynie do najstarszego indeksu, czyli WIG-u. Wskaźnik największych spółek wyliczany jest bowiem od 1994 r., a indeksy małych i średnich firm mają jeszcze krótszą historię (WIRR, czyli poprzednik obecnego sWIG80 został wprowadzony w 1995 r., a MIDWIG, którego następcą jest mWIG40, wyliczany był od września 1998 r.).

Drogą nieskomplikowanych obliczeń z ostatnich osiemnastu lat, można dojść do wniosku, że średnia stopa zwrotu z WIG w styczniu jest bardzo zbliżona do tych osiąganych w kwietniu, maju, lipcu i grudniu. Czyli niczym szczególnym i wyjątkowym styczeń pod tym względem się nie wyróżnia. Jest jednym z pięciu miesięcy, w których średnio indeks szerokiego rynku zyskiwał około 5 proc.

Użyteczność tej informacji dla celów inwestycyjnych jest jednak niezbyt duża. Jak wiadomo, na średnią składają się wielkości bardzo różniące się czasem między sobą. Niektóre z tych, które nas interesują, mogą być mocno ujemne, co oznacza ryzyko poniesienia straty. Jeśli już decydować się na angażowanie własnych pieniędzy przy wykorzystaniu informacji o średniej styczniowej stopie zwrotu, warto badania nieco pogłębić i oszacować, ile takich strat statystycznie może nas czekać i jak mogą być wielkie. W pierwszym kroku łatwo stwierdzimy, że spośród 18 „styczniów”, siedem przyniosło inwestorom straty,
a jedenaście zyski.

Statystycznie rzecz biorąc, w 39 procentach przypadków styczniowe inwestycje (czyli kupno koszyka akcji odzwierciedlającego skład WIG ostatniego handlowego dnia grudnia i sprzedanie go na ostatniej styczniowej sesji) przynosiły straty, a w 61 procentach zyski. Takie same lub lepsze proporcje (większa liczba miesięcy zyskownych) występują w przypadku czerwca, lipca, sierpnia, października, listopada
i grudnia. Pod tym względem także więc styczeń niczym specjalnym się nie wyróżnia. Poza samą proporcją „styczniów” stratnych i zyskownych, dla każdego inwestora niezwykle ważnym parametrem, o wiele ważniejszym, niż średnia stopa zwrotu, jest średnia wielkość straty i oczywiście średnia wysokość zysku.

Pod względem średniej wysokości straty styczeń plasuje się na szóstym miejscu wśród dwunastu miesięcy, czyli w środku stawki. To nieźle, ale jest sześć innych miesięcy o wiele pod tym względem łagodniejszych dla portfeli inwestorów. Po co więc upierać się przy styczniu? Spójrzmy więc, jakimi perspektywami zysku może nas skusić. Pod tym względem prezentuje się dość przyzwoicie, bowiem zajmuje wysoką, trzecią pozycję, zaraz po kwietniu i maju. Średni zysk, wyliczony dla jedenastu zyskownych styczniów wynosi 12,25 proc. Wyraźnie lepszy jest tylko maj.

Inwestor poważnie myślący o ryzyku, na podstawie jego oceny angażuje odpowiednią część swojego kapitału. Oprócz tego w co i kiedy zainwestować, kalkuluje ile zainwestować. Dla niego ważne są więc nie średnie wielkości straty i zysku z osobna, ale proporcje tych wielkości. Pod tym względem styczeń prezentuje się nie najgorzej, choć nie rewelacyjnie. W rankingu miesięcy znajduje się na czwartej pozycji. Bezapelacyjnym liderem jest tu grudzień, dla którego średni zysk jest trzykrotnie wyższy niż średnia strata. Taka proporcja, przy niewielkim – zaledwie 28 procentowym udziale stratnych grudniów w historii naszej giełdy i najniższym średnim poziomie straty, wynoszącym zaledwie 2,85 proc., to niemal marzenie każdego inwestora. Niewiele ustępują mu maj i lipiec. W styczniu proporcja średniej straty do średniego zysku ma się jak 1 do 1,7, jest więc całkiem przyzwoita, ale nie rewelacyjna.

Zasada mówiąca „jaki styczeń taki rok” sprawdziła się w ciągu ostatnich osiemnastu lat dwanaście razy, czyli w dwóch trzecich przypadków. Jej skuteczność prognostyczna jest więc zupełnie niezła. Na 18 lat w dziewięciu przypadkach dobry styczeń oznaczał dobry rok, w trzech przypadkach zły styczeń zwiastował zły rok, a jedynie w sześciu żadna z tych prawidłowości się nie sprawdziła. Można się spierać, czy tak rozumiany efekt stycznia jest, czy go nie ma oraz czy jest istotny, czy nie. W moim przekonaniu inwestorowi kalendarz jest niezbyt potrzebny, bo rynkowe trendy rządzą się swoimi prawami i nie przestrzegają naszych miar. My musimy je czasem stosować, by mieć wrażenie „porządkowania” rynkowej rzeczywistości i jej „rozumienia”.

Ale tym, którzy lubią styczniowe wróżby, i tym, którzy je lekceważą, polecam porównanie wyników dwóch prostych strategii. W myśl pierwszej, jeśli styczeń przynosi dodatnią stopę zwrotu, „kupujemy WIG” ostatniego dnia stycznia i „sprzedajemy” go ostatniego dnia grudnia tego samego roku. Druga polega
na mechanicznym „kupowaniu WIG-u” ostatniego dnia stycznia każdego roku i „sprzedawaniu” go ostatniego dnia grudnia. Jeśli ktoś przez poprzednich 18 lat postępował według tej ostatniej, osiągnął 62 proc. zysku (bez reinwestowania zysków z poszczególnych lat). Jeśli ktoś wierzył w styczniową przepowiednię i kupował tylko wówczas, gdy styczeń kończył się na plusie, podwoił swój kapitał. Kto chce, niech wierzy, kto nie chce, niech nie wierzy. A jeśli ktoś śmieje się, że 100 procent w ciągu 18 lat (w tym tylko 9 z zaangażowanym kapitałem) to mało, ma rację. Pewnie już dawno spalił swój kalendarz.

Źródło: Gold Finance