Problemy związane z zadłużeniem i budżetem USA od trzech lat stanowią jeden z głównych powodów spadków na giełdzie. Właśnie toczy się kolejna odsłona tej gry, a inwestorzy nerwowo czekają na finał.
„Podatkowy pat w amerykańskim Kongresie”, to tytuł artykułu pochodzącego z 19 listopada 2010 roku. Po zmianie daty, może on znów być wkrótce równie aktualny, jak dwa lata temu. Mowa w nim o braku porozumienia Demokratów i Republikanów w kwestii przedłużenia ulg podatkowych, wprowadzonych za kadencji Georgea Busha. Ci pierwsi chcieli, by obowiązywały tylko mniej zamożnych, drudzy chcieli nimi objąć wszystkich. Brak porozumienia oznaczał, że ulgi wygasają automatycznie z końcem 2010 r. Ostatecznie Kongres 17 grudnia uchwalił przedłużenie ulg dla wszystkich Amerykanów.
Inwestorzy na Wall Street nie odczuli wówczas zbytnio nerwowości związanej z podatkowymi przepychankami. W pierwszej połowie listopada S&P500 stracił niecałe 4 proc. i po kolejnych dwóch tygodniach, a więc jeszcze przed uchwałą Kongresu, poszedł mocno w górę. Zwyżka trwała do lutego 2011 r., do czasu gdy rozgorzała zacięta dyskusja dotycząca uchwalenia ustawy budżetowej, mającej obowiązywać do 30 września. Porozumienie zawarto w ostatniej chwili, a Kongres budżet uchwalił 15 kwietnia. Po raz pierwszy w 2011 r. USA stanęły w obliczu finansowego paraliżu. W tym przypadku giełda zareagowała spadkiem indeksu o 6,5 proc. Uchwalenie budżetu wcale nie rozwiązało jednak problemu, a inwestorzy jedynie przez miesiąc cieszyli się hossą.
S&P500 nerwowo reaguje na problemy z amerykańskim budżetem i zadłużeniem
Źródło: Stooq.pl.
Nastroje ponownie zaczęły się psuć już w maju 2011 r., gdy stawało się jasne, że za kilkanaście tygodni wyczerpie się limit zadłużenia rządu federalnego. Od końca kwietnia do połowy czerwca S&P500 „zmartwił się” o 7 proc. Ale prawdziwe zmartwienie zaczęli mieć posiadacze akcji od początku lipca. W ciągu miesiąca S&P500 stracił ponad 17 proc., a po krótkim odreagowaniu, pogłębił spadek do 18,5 proc. Był to największy spadek od czasu krachu z lat 2008-2009. A jego powodem była jedna z najbardziej zaciętych przepychanek między Demokratami a Republikanami, zakończona tymczasowym porozumieniem, zawartym niemal w ostatnich godzinach przed symbolicznym ogłoszeniem przez rząd Stanów Zjednoczonych niewypłacalności. Za tę przepychankę Stany Zjednoczone zapłaciły utratą najwyższej oceny wiarygodności kredytowej, którą obniżyła im agencja Standard & Poors.
Obecnie mamy do czynienia z kolejną odsłoną tego trwającego już od dwóch lat serialu. Na razie poziom napięcia można określić jako umiarkowany. Pierwsze sondażowe rozmowy prezydenta Obamy z przedstawicielami Kongresu wskazują na możliwość osiągnięcia porozumienia o wiele łatwiej, niż poprzednio i niż się obawiano. To jednak dopiero przedbiegi i można się spodziewać większej nerwowości. Skoro od dwóch lat tego typu dyskusje toczą się w bardzo ostrej formie, trudno oczekiwać, że tym razem pójdzie gładko.
Zakończone niedawno wybory nie przyniosły zmiany układu sił między Demokratami a Republikanami. Choć wyborczy gwar ucichł i nie widać emocji po żadnej ze stron, naiwnością byłoby liczenie na szybkie i bezkonfliktowe porozumienie. Można co prawda odnieść wrażenie, że Republikanie będą nieco bardziej skłonni do ustępstw, mając przed oczami alternatywę automatycznego wygaśnięcia ulg podatkowych, uderzającego w hołubionych przez nich najbogatszych Amerykanów, ale po wyborczej porażce w wyborach prezydenckich, mogą oni chcieć podkreślić swoje znaczenie, przyjmując ostry kurs w negocjacjach.
Wall Street na razie nie dramatyzuje, ale widać, że inwestorzy obawiają się skutków politycznych przepychanek. S&P500 od połowy września do połowy listopada zniżkował o 7,7 proc. Po ostatnim niewielkim odreagowaniu skala spadku zmniejszyła się do nieco ponad 5 proc. Napięcie zaczęło rosnąć tuż po ogłoszeniu wyników wyborów na prezydenta.
Najważniejsze w tej chwili z punktu widzenia inwestorów pytanie dotyczy tego, jak będą przebiegały negocjacje związane z klifem fiskalnym i ile będą trwały. Od tego zależeć będzie kierunek ruchu amerykańskich indeksów, a co za tym idzie także koniunktury na pozostałych parkietach. Choć kampania straszenia skutkami automatycznych cięć wydatków i likwidacji ulg podatkowych robi wrażenie, można się spodziewać, że politycy będą chcieli mieć swoje pięć minut i dyskusja potrwa jeszcze kilka tygodni. Bezpieczniej jest więc przyjąć założenie, że trwająca od połowy września spadkowa korekta na Wall Street jeszcze się nie zakończyła i może ulec pogłębieniu. Nie ma jednak raczej obaw, by osiągnęła ona taką skalę, jak latem 2011 r.
Gdyby cała obecna fala spadkowa mogła być z nią porównywalna, S&P500 musiałby dotrzeć w okolice 1216 punktów, kasując w ten sposób cały dorobek byków, zgromadzony od połowy grudnia ubiegłego roku. W tej chwili taki scenariusz wydaje się mało prawdopodobny. Bardziej realne wydaje się zatrzymanie ewentualnych spadków przy poziomie 1330 punktów, zakładając że „po drodze” czeka nas jeszcze rajd świętego Mikołaja. Przyjmując za punkt odniesienia poziom z 21 listopada, S&P500 poszedłby w tym roku w dół jeszcze o około 4 proc. Przy mniej prawdopodobnej wersji łagodnego rozwiązania kwestii klifu fiskalnego, można by liczyć na testowanie szczytu z połowy września, znajdującego się na poziomie1465 punktów, czyli na zwyżkę o nieco ponad 5 proc.
Roman Przasnyski, Open Finance