Koncert życzeń na 2010 r. i jego kruche podstawy

Popyt ze strony instytucji finansowych na gotówkę zwykłego inwestora rośnie. Fala podaży taniego pieniądza z monetarnych drukarni zwłaszcza FED, EBC oraz Banku Chin urasta do rangi tsunami. Pieniądz ten jest tani w kontekście sztucznie niskich stóp procentowych, ale w dłuższej perspektywie to zgubna ułuda.

Pęcznieją kolejne bańki spekulacyjne na rynkach akcji (zwłaszcza emerging markets), absurdalne ceny osiągają niektóre surowce przemysłowe i rolne. W takim klimacie, analogicznym do tego panującego u progu 2007 r. witamy rok 2010.

W ciągu niemal 2 lat w upadające, niewydolne kolosy finansowe i kulejące segmenty rynków kapitałowych rząd USA wraz ze swym monetarnym ramieniem FED wpompował w ramach różnorakich socjalistycznych eksperymentów ponad 10 bilionów dolarów. Trudno o precyzyjne szacunki tej kwoty, wszak jeszcze trudniej ocenić, jaki odsetek owego astronomicznego stosu gotówki zostanie zmarnowany (dla odważniejszych czytaj: zdefraudowany) na: dalsze dmuchanie bąbli spekulacyjnych, chybione skupy wątpliwych obligacji zabezpieczonych hipoteką bądź po prostu na bezowocne przedsięwzięcia administracyjne (same w sobie kosztowne z racji zatrudnianych urzędników).

Rachunek za to wszystko będzie jeszcze większy niż za trwającą nadal recesję, a to dlatego że powielane są dokładnie te same błędy z przeszłości. Wzrosła niepomiernie jedynie ich skala, a autorami czającego się na horyzoncie Armagedonu są ci sami ludzie, zasiadający w instytucjach wyjętych spod jakiejkolwiek odpowiedzialności. Bardziej ponure rozstrzygnięcie strategii generowania fikcyjnego, papierkowego bogactwa nastąpi znacznie prędzej, niż za 8 lat oddzielających dwie poprzednie porażki tejże ułomnej taktyki. Szybko od swoich kolegów z krajów rozwiniętych uczą się władze Chin, pompujące setki miliardów dolarów celem podtrzymania swego sterydowego tempa wzrostu PKB bliskiego 10 proc.

Noworoczne wizje apostołów finansjery


Tworzone są dosyć różowe wizje na rozpoczynający się rok, choć inwestycyjne kampanie marketingowe dalece ustępują swą nachalnością okresowi I połowy 2007 r. Solidna nadwyżka optymistów nad pesymistami przybliża mnie do konstatacji, że 2010 r. zamykający debiutancką dekadę XXI w. będzie dla posiadaczy akcji ciężki. Wypracowanie typowanych dalszych kilkunastoprocentowych zwyżek na jego koniec stoi pod dużym znakiem zapytania. Pejzaże finansowej sielanki osadzają się na wątpliwym założeniu o definitywnym zwycięstwie nad kryzysem i recesją, po którym ma nadejść dość dynamiczny wzrost gospodarczy. Taki stan ułudy trąci latem 2007 r.

Podług powiedzenia: „bliższa koszula ciału”, zarządzający funduszami inwestycyjnymi wypowiadają się nieobiektywnie i bardzo chcieliby widzieć ciągłe wzrosty, aby samemu nie pożegnać się z posadami w przypadku powrotu trwałej dekoniunktury. Analogicznie, lecz na dalece większą skalę emocje podgrzewają carowie globalnej finansjery w postaciach głównych amerykańskich i zachodnioeuropejskich banków inwestycyjnych. Można rzec: bliższa rekomendacja własnemu portfelowi.

Bank JP Morgan ustami swojego głównego stratega giełdowego Thomasa Lee typuje na koniec br. 17-proc. zwyżkę indeksu S&P500 do poziomu 1300 pkt. Ekspert ów zapewnia przy tym, że błędem jest oczekiwanie korekty. Dodajmy: słowa te wypowiadane są po niemal 10 miesiącach nieprzerwanych wzrostów o skali największej od lat 30. XX w. Aktualnie relacja cena/zysk dla tego wskaźnika przekracza 20, niczym u schyłku hossy (długoterminowa średnia to około 15). Rzeczonemu ekspertowi wtóruje strateg David Kostin z Goldman Sachs, obstawiający 1250 pkt. na Sylwestra 2010 r. (skok o 12 proc.), argumentując, że na amerykańskie giełdy uderzy w tym czasie 600 mld dolarów kapitału. W ten ton wpisują się analitycy Credit Suisse, którzy po 75-proc. wzroście globalnego indeksu rynków wschodzących MSCI Emerging Markets w ub. r. typują w tym segmencie kolejną roczną zwyżkę w wymiarze ponad 20 proc.

Wszyscy wielcy objawiają tłumnej rzeszy niewielkich, iż na parkietach będzie powszechnie rosło. Optymizm się szerzy i coraz więcej owych niewielkich go podchwytuje. Skądś już to znamy. Według internetowej sondy umieszczonej na portalu money.cnn.com jedynie 18 proc. spośród blisko 16 tys. głosów typuje giełdowe spadki indeksów w skali tego roku (dane z 4 stycznia 2010). Powołując się z kolei na dane z wiarygodnej, acz niedocenianej ankiety obrazującej rynkowy sentyment, autorstwa Investors Intelligence, w ostatnim tygodniu ub. r. przewaga giełdowych „byków” nad „misiami” wynosiła 35,5 pkt proc. (51,1 do 15,6), zahaczając o wartości notowane podczas szczytów minionej hossy. Przeliczając to na proporcje, wskaźnik bull/bear przebił swoje ówczesne rekordy i osiągnął 3,28. Ponadto indeks zmienności VIX słusznie zwany  miernikiem strachu spadł w okolice 20 z ponad 80 notowanych podczas ubiegłorocznej kulminacji krachu. Lont się tli, nie wiadomo tylko ile go jeszcze pozostało.

Jak się spełniły poprzednie koncerty życzeń


Niebezpiecznym syndromem jest niemal powszechna jednostronność oczekiwań, ustawiająca zbiorowe nastroje i przez to potęgująca skalę przyszłego rozczarowania w razie odmiennego, niekorzystnego rozwoju wypadków. Roztaczane wizje – i to nie tylko w świecie gospodarczym – bywają niekiedy ponętne niczym legedarny skarb na wraku zatopionego statku.

Pozwolę sobie przytoczyć kilka historycznych, noworocznych dokonań prognostycznych autorstwa co możniejszych instytucji. Pozwoli to postawić w mocno sceptycznym świetle publikowane bieżące oceny przyszłej sytuacji. Nie należy oczywiście automatycznie stawiać znaku równości między ostrzegawczym tonem a typowaniem załamania i nawrotu bessy już w najbliższych tygodniach. Niemniej, obecny miraż nie będzie spowijał rynków całymi kolejnymi miesiącami, ponieważ względem wiosny 2009 r. wyceny akci znajdują się na abstrakcyjnych poziomach. Cofnę się o kilka lat celem odkurzenia przewidywań czołowych globalnych bankierów. Za najdobitniejszy materiał  empiryczny posłuży pamiętny 2008 r., a źródłem odwołań będzie zbiorcze opracowanie dostępne na serwisie bloomberg.com z datą 10 grudnia 2007 r. Oto jego najbardziej spektakularne treści.

„Globalne akcje wzrosną w przyszłym [2008 – B.S.] roku gdyż banki centralne zredukują koszty kredytu w celu przedłużenia największej od 3 dekad ekspansji” – głosi dosłowne tłumaczenie wspólnego autorstwa strategów z: Lehmann Brothers, Bank of America, JP Morgan Chase oraz Deutsche Bank. Nawiasem mówiąc pierwszy z wymienionych banków tak się zapędził w snuciu wizji przez różowe okularki, że nie przewidział nie tylko krachu, ale i własnego upadku 10 miesięcy później.

Dyrektor zarządzający ds. globalnych strategii giełdowych Lehmann Brothers Ian Scott widział indeks S&P500 żegnający 2008 r. na poziomie 1630 pkt, ledwie 5 pkt wyżej niż Thomas McManus piastujący zapewne intratne stanowisko głównego stratega inwestycyjnego w Bank of America. Wspomniany już T. Lee okazał chłodny optymizm, dając wskaźnikowi jedynie 1590 pkt w perspektywie rocznej. Do chóru dołączyli także m. in. naczelni stratedzy Goldman Sachs (Abby J. Cohen) oraz Citigroup (Tobias Levkovich – wieszczący aż 1675 pkt dla S&P500 oraz 15,1 tys. w przypadku Dow Jones Industrial Average). Nikomu w głowie nie było również przewidywanie spadku zysków przedsiębiorstw, a jedynie wyhamowanie tempa ich wzrostu. Podsumowując, panowała niemal perfekcyjna zgodność co do przewidywań.

Nie dając spokoju panu T. Lee nadmieńmy, że jeszcze w sierpniu 2008 r., czyli tuż przed krachem, niezłomnie typował na koniec tamtego roku dla omawianego indeksu poziom 1450 pkt (wpisując się w optymizm 9 wówczas pytanych anonimowych specjalistów z Wall Street, którzy wygenerowali średni konsensus na 1454 pkt). Optymizm nie opuścił go przez cały 2009 r. (tu akurat trafił), a swe radosne zapatrywania niezmiennie podtrzymuje. Kontrowersyjne prognozy co do losów złotego oraz zwroty opinii o 180 stopni w ciągu zaledwie paru miesięcy również pamiętamy. Zwieńczmy ten akapit podaniem prawdziwej wartości S&P500 na koniec 2008 r.: ni mniej ni więcej jak 903 pkt, co dało spadek o 38,6 proc rok do roku.

Nie tylko bankierzy oblali egzamin z wczesnego ostrzegania przed zagrożeniami o wymiarze epokowym. Międzynarodowy Fundusz Walutowy w grudniu 2007 r. prognozował 4,8-proc. wzrost globalnej gospodarki na rok następny. Faktycznie nie było nawet 3 proc., a 2009 r. przyniósł nieoczekiwany wcześniej spadek PKB. Rządy praktycznie wszystkich krajów nie doceniły powagi obecnej recesji, skutkiem czego zaistniała konieczność rewizji PKB w dół, a kreatywne budżety się rozjechały z realiami.

Prognozowanie ilościowe nie jest łatwe z racji przywiązania do być może mylnego lub niepełnego modelu, co nie zwalnia nikogo z odpowiedzialności i obowiązku poszukiwania lepszych narzędzi. Jednak brak wychwycenia fundamentalnej zmiany jakościowej przejawiającej się w załamaniu koncepcji lewarowanego dobrobytu powinna skutkować wśród finansjery rewolucyjnymi przetasowaniami personalnymi oraz redefinicją postrzegania zachodzących zjawisk. Nic takiego nie miało miejsca, więc jak to w piosence: „wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak jak jest”.

Zakończenie (bez liczb)


Rynkowa praktyka uczy, że bąble spekulacyjne puchną nie tylko dłużej od oczekiwań tych, którzy je widzą, ale też dłużej niż sugerowałyby to resztki zdrowego rozsądku. Obecna bańka napompowała parkiety południowoamerykańskich rynków wschodzących w pobliże rekordów poprzedniej hossy, zmiotła grubo ponad połowę bessy na rynkach rozwiniętych, w sąsiedztwo rekordu pchnęła również ceny miedzi rzekomo ważko związanej z twardymi fundamentami gospodarczymi. Niedawne rekordy cen złota są w tym wszystkim jeszcze relatywnie najbardziej uzasadnione, choć w przeszłości dla giełd nie wróżyło to niczego pozytywnego.

Miraż recesji typu V będzie trwał co najwyżej dopóty, dopóki głośno wyrażane nadzieje gremiów monetarnych, rządowych i bankowo-analitycznych umrą jako ostatnie w umysłach społeczeństw zawiadowanych przez owych dygnitarzy. Być może wcześniej zadziała zdrowy rozsądek tych, którzy z ostatniej bessy wyciągnęli niekiedy bolesne lekcje. Jeśli nawet, to efekt tego będzie znikomy z racji mikroskopijnego odsetka takowych osobników. Pozornie bezgraniczne zalewanie rynków tanim pieniądzem skończy się jeszcze większym niż dwa lata temu bezmiarem finansowej katastrofy.

Inwestorski świat nic sobie nie robi z zapaści USA i Wielkiej Brytanii, ale również z przypadku: Islandii, Łotwy, Ukrainy, Dubaju, Grecji. Jak na statystykę typową dla prosperity w krótkim czasie wystąpiło zdecydowanie za dużo tych „przypadków”. Który kraj będzie następny? Nie jestem pewien czy kolejna odsłona katastrofy nastąpi w pełnej krasie już w br., jednak po jej zaistnieniu będzie nas wszystkich czekać wieloletnia kuracja na wzór japoński. Tak czy owak, pokaźne spadki w jakimś pośrednim okresie 2010 r. mamy jak w banku.

Miało być bez liczb zatem proszę bardzo: giełdy pożegnają bieżący rok na niższych poziomach aniżeli go tak triumfalnie zaczęły. Kontrariańskie myślenie popłaca zwłaszcza podczas zbiorowo zakłamywanego obrazu makroekonomicznego z wpajaną wizją definitywnego końca recesji i kryzysu na czele. Na koncercie życzeń można skorzystać tylko wtedy, gdy pamięta się jak wypadły poprzednie koncerty. Dlatego czasem dla emocjonalnego orzeźwienia warto pochylić się nad zapatrywaniami Nouriela Roubiniego, Marka Hulberta bądź Roberta Prechtera. Cokolwiek by się nie stało, Stany Zjednoczone i tak utrzymają swój nieskazitelny rating AAA, podczas gdy premie dla czołowych wizjonerów zaczepionych w bankach inwestycyjnych zostaną należycie wypłacone za kolejny rok „cudownego” zarządzania cudzym kapitałem.

Źródło: Wealth Solutions