Kuczyński: Kto mówi o kredytach walutowych, niech ujawni, czy jest zadłużony we frankach

Kredyty we frankach są najważniejszym problemem dla Polski. Takie wrażenie może odebrać obcokrajowiec, gdyby znał polski i obserwował pilnie to, co pojawia się w naszych mediach i co mówią nasi politycy.


Problem w tym, że (z mojej obserwacji można wysnuć taki wniosek), że politycy i ludzie mediów są najbardziej zadłużeni we frankach. Prawdę mówiąc każdy, kto mówi o kredytach walutowych powinien informować, czy jest zadłużony we frankach (ja nie jestem i nigdy nie byłem).

 

Ja od 10 lat, a może i wcześniej mówiłem, że należy brać kredyty w walucie, w której się zarabia – to mówiło dużo osób. Ja dodawałem jednak też, że jeśli ktoś świadomie zdecyduje się wziąć taki kredyt, to powinien zdawać sobie sprawę, że automatycznie staje się spekulantem walutowym narażonym nie tylko na ryzyko stopy procentowej (jak złotówkowy kredytobiorca), ale i na ryzyko kursu walutowego. Skoro tak zawsze mówiłem, to mam pełne prawo do krytykowania tych, którzy mnie nie słuchali, a teraz wyciągają ręce po pieniądze do banków lub państwa, a tak naprawdę do wszystkich Polaków.

Nawiasem mówiąc to prawda, że SNB w połowie stycznia nagle uwolnił franka. Przedtem bronił poziomu 1,20 do euro przez 3 lata. Przez ten czas kredytobiorcy korzystali z tego zamrożenia. Był czas na przewalutowanie…Twierdzi się też, że to rząd jest winien problemom „frankowiczów”4, bo gdybyśmy przyjęli euro w 2011 roku ( jak obiecywał Donald Tusk) to nie byłoby problemów. To nie jest prawda. W czasie, kiedy złoty osłabł w stosunku do franka o sto procent euro straciło 70 procent. Nieco lepiej, ale niewiele lepiej.

Lekkomyślne banki

Rzeczywiście przynajmniej do 2006 roku, kiedy to KNF zaostrzył kryteria przyznawania kredytów walutowych, polityka banków była bardzo lekkomyślna. Nie oszukiwały, ale zarządy i analitycy powinni zadawać sobie sprawę z zagrożenia rynkiem walutowym. Choćby tym, jak „przejechali” się Włosi na kredytach w niemieckich markach w końcu lat osiemdziesiątych. Najpewniej z tego też powodu, jak również dlatego, że taka była polityka Jana Krzysztofa Bieleckiego, wtedy prezesa Pekao SA, ten duży bank kredytów walutowych nie udzielał.

Banki nie są bez winy, bo ustawili tak cały system wynagradzania, że doradcy robili wszystko, żeby klient wziął kredyt, bo za to dostawali potężne pieniądze, a bank miał zyski, dzięki czemu zarządy dostawali wyższe premie, a właściciele wyższe dywidendy. To prawda, ale decyzje podejmował klient i przede wszystkim on za nią odpowiada. Gdyby tak nie było, to klienci funduszy inwestycyjnych czy giełdowi gracze też powinni żądać rekompensaty, jeśli inwestycja przynosi straty…

Jaka jest skala problemu?

Za tą lekkomyślność banki powinny czymś zapłacić, więc nic dziwnego, że pojawia się bardzo wiele pomysłów ulżenia doli „frankowiczów”. Rafał Antczak stawia w tej sprawie bardzo sensowne pytanie: jaka jest skala problemu? Ilu kredytobiorców ma tak naprawdę problem? Inaczej mówiąc: czy mamy naprawdę problem? Może i nie mamy, ale możemy mieć, bo przecież uwolniony frank może się umocnić (lub osłabić). Wystarczy oficjalne wejście wojsk Rosji na Ukrainę, żeby CHF/PLN testował poziom pięciu złotych.

Nie dziwi, że KNF szuka pomysłu na bezpieczne dla sektora bankowego przewalutowanie kredytów20. Ostatni pomysł przewodniczącego Jakubiaka wart jest rozważenia (po wielu modyfikacjach), ale według mnie ryzyka systemowego nie zlikwiduje. Nawet jeśli audytorzy dojdą do wniosku, że banki straty mogą rzeczywiście (jak chce Jakubiak) rozpisać na wiele lat, a nie muszą ich rozliczyć jednorazowo to deklarowana dobrowolność z obu stron (kredytobiorca – bank) będzie prowadziła do tego, że ta propozycja będzie wykorzystywana w sposób marginalny.

Jest jednak jeden „myk”, który może doprowadzić do znacznego zmniejszenia ilości kredytów „frankowych”. Podobno rozważane jest zabronienie wypłaty dywidendy przez banki, które miałyby zbyt dużą wartość kredytów hipotecznych. Właściciele zrobiliby więc wszystko, żeby było ich jak najmniej. Nadal potrzebna byłaby też zgoda kredytobiorcy, a on niechętnie będzie się godził na przewalutowanie po bieżącym kursie.

…żeby zabolało bank

Najgroźniejsze są według mnie pomysły, które propagują niektóre partie polityczne (szczególnie zabawni są niektórzy ich „eksperci”), niektórzy „frankowicze” (według mnie mniejszość) oraz, co stwierdziłem z zaskoczeniem, były przewodniczący KNF pan Stanisław Kluza. Chodzi o takie przewalutowanie kredytów, żeby zabolało to banki, czyli po kursie z dnia wzięcia kredytu lub z dnia przed skokiem wartości franka.

Mówi się, że premier Orban na Węgrzech przewalutował kredyty i pomógł kredytobiorcom. To nie jest prawda. Decyzja o przymusowym przewalutowaniu została przyjęta w połowie listopada 2014 z kursem na 7. listopada. Banki nic na tym nie straciły, a kredytobiorcy przeszli na forinta, płacąc wyższe odsetki. To nie był prezent dla kredytobiorców – to był prezent dla banków.

Owszem rozliczenie będzie miało miejsce dopiero teraz, więc niektórzy twierdzą, że banki na tym stracą, ale uważam, że zarządzający ryzykiem w tych bankach musieliby być idolami, żeby w listopadzie nie zabezpieczyli sobie kursu za pomocą instrumentów pochodnych. Mogli to zrobić bez żadnych problemów, bo znali co do franka kwotę przewalutowania.

Niektórzy twierdzą, o czym wspominałem na początku tekstu, że banki nie miały żadnych franków. Że banki pożyczały w złotych i nigdy nie musiały mieć żadnych franków. To jest nieprawda. Banki musiały albo stosować „naturalny hedżing”, czyli posiadać franki, albo zabezpieczać pozycję instrumentami pochodnymi. Dlatego przewalutowanie po kursie wzięcia kredytu uderzyłoby w nie potężnie. Nie tylko jednak uderzyłoby w banki – uderzyłoby potężnie we wszystkich Polaków.

Banki stracą do 50 mld zł

Jeśli przewalutuje się kredyty po kursie niższym od bieżącego, to banki stracą od 20 do 50 mld złotych. Małe banki zbankrutują, o ile państwo im nie pomoże (czyli my wszyscy). Jeśli nie pomoże, to depozyty wypłaci Bankowy Fundusz Gwarancyjny. Weźmie je z banków i od państwa – znowu my zapłacimy. Takie odebranie bankom zysków z dwóch lat zmniejszy znacznie akcję kredytową (zmniejszą się ich kapitały i możliwości), co uderzy potężnie w gospodarkę i w rynek pracy. Na GPW zanurkują ceny akcji banków. Mogą stracić nawet 50 – 80%. Stracą akcjonariusze, posiadacze funduszy inwestycyjnych oraz emeryci (OFE odnotują duże straty). Banki będą starały się odrobić straty, więc droższe staną się opłaty bankowe i kredyty. Zapłacą wszyscy klienci banków. Wszystko w celu obrony niewielkiej liczby mającej problemy kredytobiorców.

To nie znaczy, że nie należy robić niczego. Związek Banków Polskich (ZBP) złożył sensowne propozycje, a UOKiK ma pilnować, żeby były dotrzymane. To bardzo dobrze, ale jednak za mało. Klienci składają pozwy zbiorowe i wygrywają (i będą wygrywali) z tymi bankami, które tabele do płacenia rat kredytu brali z sufitu. Prawnicy mówią, że takie zapisy to tzw. „klauzule abuzywne” (niedozwolone), co powoduje, że umowa jest nieważna, a klient ma prawo żądać powrotu do stanu wyjściowego (czyli np. kredytu w złotych wyliczonego z pierwotnego kursu franka). To doprowadziłoby banki do potężnych strat, więc będą się one w sądach latami broniły. Zarobią prawnicy, klienci zarobią mniej niż powinni i za wiele lat.

Dlatego politycy powinni uchwalić prawo zgodnie z którym raty w takich umowach zostaną przeliczone ponownie, z kursem kupna franka w NBP. Banki stracą kilka miliardów (na to je stać) klienci zyskają (wydadzą na zakupy pomagając gospodarce), sprawiedliwość zatryumfuje, a prawnicy nie zarobią.

Zbyt potężna władza

I na koniec – uważam, że trzeba walczyć nie z bankami, a o zmianę prawa bankowego. Bankowy tytuł egzekucyjny (BTE) daje bankom zbyt potężną władzę. Trzeba wzorować się na rozwiązaniach znanych w innych krajach UE. Przyjąłbym też anglosaską zasadę, zgodnie z którą klient odpowiada za kredyt do wartości nieruchomości. Warto też stosować (tak jak np. w USA) obok zmiennej również stałą stopę oprocentowania – do wyboru przez klienta. Kredyt do wysokości wartości nieruchomości i ten ze stałym oprocentowaniem byłby nieco droższy, bo banki musiałyby się zabezpieczać, ale dawałoby to elastyczność kredytobiorcom. I nie byłoby potem pikiet i nierealnych żądań.

Warto odnotować, że w poniedziałek 9.02 podobną propozycję (bez tematu BTE) złożyli Zbigniew Jagiełło, prezes PKO Banku Polskiego, Rafał Kozłowski, prezes PKO Banku Hipotecznego. Skoro prezesi banków sami idą we wskazanym przeze nie kierunku to tym bardziej potrzebny jest ruch obywatelski takie rozwiązania wspierający.

Piotr Kuczyński