Kupowanie nadziei na jeszcze lepsze jutro

Na giełdzie amerykańskiej rozgościła się przewrotna, irracjonalna dewiza. Według niej należy wbrew wszelkim danym kupować akcje pod „niebotyczne” ożywienie i wielki wzrost zysków korporacji (co go wygeneruje poza masowym cięciem kosztów i złagodzeniem natężenia odpisów?).

Dlatego złe doniesienia są kompletnie torpedowane, a nawet przyjmowane z radością, gdyż zerowe stopy procentowe utrzymają się dłużej. Magia destrukcyjnych dla budżetu programów stymulacyjnych nadal działa, wręcz zakotwiczając w umysłach przekonanie o definitywnym zakończeniu recesji. Indeksy amerykańskie mają za sobą sześć zwyżek z rzędu – iście wspaniały boom podczas tej recesji.

Dobitnym przykładem byczej nonszalancji w USA jest parcie na wzrosty po dużo gorszych od oczekiwań piątkowych danych z rynku pracy – konkretnie chodzi o odczyt bilansu etatów w sektorze pozarolniczym. Listopadowy wynik wprawdzie kosmetycznie zrewidowano do minimalnie dodatniej wartości (4 tys. nowych etatów), jednak w grudniu ubyło 85 tys. posad. Wątpliwe, by przebywający w stanie emocjonalnej bańki mydlanej rynek pamiętał o zasygnalizowanej w październiku możliwości bardzo dużej korekty całorocznego ubytku miejsc pracy. Ta rewizja opublikowana zostanie wraz z kolejnym, lutowym raportem, a niedoszacowany dotąd regres może znacznie przekroczyć 0,5 mln posad. Z drugiej strony, sytuację w pierwszym półroczu przejściowo złagodzi czasowe zatrudnienie ok. 1,2 mln osób do narodowego spisu powszechnego, ale to będzie krótkotrwałe zaburzenie statystyk.

Wskaźnik S&P500 dociera do 1150 pkt, pchany nadziejami na dalsze zwyżki. Wykres indeksu zwłaszcza w ostatnich kilku tygodniach wygląda mocno za sprawą wspomnianego niedopuszczania do zdrowej korekty. Faktycznie jest to obraz wydatnie zwichrowany. Któregoś dnia bowiem to ekonomicznie nieuzasadnione, ekspansyjne myślenie się zawali, a giełdy pogrążą się w zasłużonych przynajmniej od jesieni spadkach. Sam fakt ich niewystąpienia przez tak długi okres tylko spotęguje ich siłę w chwili gwałtownego zwrotu nastrojów i powszechnego powrotu do normalnego toku rozumowania.

Póki co w cenach jest już uwzględnione dobre 4-5 proc. wzrostu PKB przy absencji świadomości rozmiaru kredytowego załamania z ostatnich dwóch lat. Na razie jeszcze trwa zarażanie inwestorów mitem nowej hossy i jak widać jest to proces dość skuteczny oraz rozciągnięty w czasie. Wszystkie ogólne uwagi z kilku poprzednich moich komentarzy zachowują swoją ważność, przeto nie ma sensu tu powtarzać ważkich argumentów za solidną przeceną.

Ten globalny pęd do akcji i surowców w coraz większym stopniu osadza się na Chinach. Pompowanie pieniędzy przez tamtejsze władze nie dopuściło do cyklicznego ochłodzenia koniunktury. Najnowsze dane pokazały skok importu aż o 56 proc. w skali roku, eksport natomiast wzrósł o blisko 18 proc. Nadwyżka handlowa przekroczyła w grudniu 18 mld dolarów. Choć działa efekt ubiegłorocznej niskiej bazy, to statystyki robią wrażenie. W minionym roku Chiny zdetronizowały Niemcy, stając się największym eksporterem na świecie. Odnośnie importu, który osiągnął rekordową wartość 130 mld dol., bardzo mocno skoczyły zakupy surowców.

Szaleńczo rosną dostawy rud żelaza, które są wręcz panicznie wykupywane po dowolnie absurdalnych cenach (całkowita wartość importu z Australii podwoiła się). Również niemało przepłaca się za miedź, kosztującą w Szanghaju już 8 tys. dolarów. Równolegle, dramatycznie pęcznieją bańki cenowe na nieruchomościach mieszkalnych w czołowych aglomeracjach. Ryzyko przegrzania gospodarki tego najludniejszego kraju systematycznie narasta i za kilka kwartałów skończy się to poważnym przesileniem, którego zaledwie pomruki rozbrzmiały tuż przed olimpiadą w 2008 r. Gdy ten sterydowy wzrost dostanie zadyszki, wówczas z globalnych nadziei na kontynuację wiekopomnej ekspansji pozostaną strzępy. Dodatkowo sytuację większości gospodarek pogarsza wspomniana surowcowa drożyzna. Tymczasem na parkietach europejskich nikt nic sobie nie robi z panującej aury, która na pewno odbije się w gospodarczych statystykach za obecny miesiąc.

Niniejszy tydzień naznacza wejście giełd amerykańskich w okres raportów kwartalnych za ostatnie trzy miesiące 2009 r. Sezon wyników tradycyjnie rozpoczął w poniedziałek po sesji surowcowy gigant Alcoa, który wykazał 277 mln dol. straty (28 centów na akcję) przy lepszej od oczekiwań sprzedaży na poziomie 5,4 bln. Wielkie konglomeraty surowcowe (Billiton, Alcoa, Rio Tinto, itd.) napędzają zwyżki indeksów, w których mają walny udział. Za wzrostami stoją same surowce, zatem mamy wzajemnie nakręcające się spirale. O odwinięciu tego mechanizmu w przeciwnym kierunku na razie się nie myśli, choć efekt tego będzie dotkliwy. Poprzeczka oczekiwań co do wyników spółek i całej gospodarki nieustannie podnosi się. Z chwilą gdy zawiśnie ona powyżej realnych dokonań, nastąpi seria gorzkich rozczarowań. Póki co oczekuje się 184-proc. dynamiki wzrostu zysków dla korporacji z indeksu S&P500 za IV kw. ubr. (po 9 kwartałach nieustannych spadków).

Od strony makroekonomicznej tydzień rozpoczął się skąpo. Po jałowym poniedziałku godny uwagi będzie dzisiejszy bilans handlu zagranicznego USA za listopad, szacowany na ok. minus 35 mld dolarów. Mocniej zatrząść rynkami może dopiero w czwartek grudniowa dynamika sprzedaży detalicznej, istotny będzie także piątkowy wynik produkcji przemysłowej. U nas natomiast trwa nieśmiałe podchodzenie pod urastający do rangi magii poziom 2500 pkt na indeksie WIG20. Bez zewnętrznego impulsu impas się przedłuży, ale trzeba mieć świadomość niebywałego naciągnięcia sprężyny potencjalnej korekty.

Bartosz Stawiarski

Źródło: Wealth Solutions