Mydlenie oczu VAT-em

Rząd Donalda Tuska zmienił front. Z obiecywanych w wyborach prezydenckich pieniędzy dla pielęgniarek, nauczycieli, urzędników i wojska nie tylko się wyłgał – co było do przypuszczenia sądząc po stanie finansów państwa – ale wręcz z pomocą ich i tak już skromnych poborów będzie tuszował swoje wybujałe wydatki.

Kryzys w Grecji, co tam kryzys, bankructwo Grecji i chylące się ku upadkowi Portugalia, Hiszpania, Włochy i Irlandia niczego Polaków nie nauczyły. Większość chce pamiętać jedynie uśmiechnięte oblicze premiera obwieszczające światu, że oto my Polacy jesteśmy jedynymi mądrymi w Europie i tylko my – zielona wyspa na mapie – umiemy radzić sobie w złych czasach. Przed wyborami taka propaganda odnosiła zamierzony cel, co zresztą potwierdziło poparcie dla Tuska i Komorowskiego, ale za chwilę bielmo spadnie z oczu zaślepionym dobrobytem obywatelom, gdy okaże się, że ukochany premier kłamał i wcale tak dobrze nie jest.

Zaczyna się od podnoszenia VAT – a miały być podwyżki pensji i wydatków socjalnych

O jeden punkt procentowy wprawdzie, ale w portfelach ubędzie nam znacznie więcej. I kłamstwem jest wmawianie obywatelom, że podwyżka nie dotknie żywności i leków. Dotknie, a jakże, a odczują ją zwłaszcza ci, którzy już teraz mają kłopoty ze związaniem końca z końcem, czyli przeważająca część społeczeństwa. Podwyżka VAT o 1 punkt procentowy spowoduje wszak wzrost cen energii (a zatem m.in. produkcji) i transportu (czyli m.in. kosztów dostaw produktów do sklepów) co przełoży się w prostej linii na wzrost cen towarów na sklepowych półkach. Wszystkich towarów, także żywności i leków.
Dlaczego zatem Platforma Obywatelska obiecywała wyborcom podwyżki płac, zniżki dla studentów, zwiększenie wydatków na cele socjalne? Bo były wybory. Ot i co. Teraz grzecznie wycofa się z obietnic i po sprawie. Wzrost VAT-u odczujemy i tak dopiero w przyszłym roku, do tego czasu żywność zdąży zdrożeć jeszcze ze dwa, a może nawet trzy razy, a podwyżki będą tłumaczone powodzią, suszą, plamami na słońcu, czymkolwiek.

Ale za to rząd będzie miał co obiecywać przed wyborami parlamentarnymi w 2011 roku

Do niemających pokrycia w rzeczywistości obiecanek przyszłorocznych wejdą zatem: obniżki podatków w tym VAT, zwiększenie wydatków na służbę zdrowia, edukację, policję i wojsko, zniżki dla studentów, preferencje np. podatkowe dla rodzin z dziećmi, reforma KRUS i ZUS, podwyżki dla emerytów i rencistów, nauczycieli, pielęgniarek, naukowców… Czyli stały repertuar, może tylko kolejność zostanie zmieniona by nie wzbudzać podejrzeń. I wszystko zostanie opakowane w fotografie uśmiechniętego premiera z prezydentem pod rękę.

Tymczasem zbliża się początek roku szkolnego

Jak zwykle, większość rodziców dzieci w wieku szkolnym ruszy do księgarń, by kupić pociechom nowe podręczniki. Można kupić używane, ale coroczne zmiany jakie ministerstwo edukacji wprowadza do programów nauczania powoduje, że ubiegłoroczne podręczniki w następnym roku są już nieaktualne. Nie ważne, że odległość Ziemi od słońca się nie zmieniła, że ślimaki wciąż mają skorupki na grzbiecie, a Napoleon nadal jest martwy. Nowy program wymusza druk nowych podręczników i nie ma dyskusji. Dyskusja jest natomiast w kwestii podatku VAT na książki. Obecnie obowiązuje zerowa stawka, ale rząd chce to zmienić. Po kieszeni dostaną rodzice i pozostała garstka czytelników sumiennie kupujących książkowe nowości w księgarniach. Ci, którzy książki kupowali od wielkiego dzwonu, na wyprzedażach, już po nie nie sięgną. I dobrze. Ogłupiałym narodem łatwiej się rządzi.

Bezpłatna edukacja zaboli również studentów, którzy uwierzyli, że od września dostaną od prezydenta elekta obiecane zniżki. Nie dostaną. Ani teraz, ani później, bo elekt, a za chwilę prezydent nie ma na to wpływu. Minister Rostowski powiedział, że Polski na to nie stać i kropka. Rola prezydenta przecież ogranicza się jedynie do zaproponowania takiego rozwiązania, a nie do wprowadzenia go w życie. Studenci chyba o tym zapomnieli.

Szczodra ręka prezydenta skusiła także emerytów i rencistów. Ci również uwierzyli, że prezydent może im dać więcej. Ha, gdybyż to było takie proste. Prezydent Polski może zgłosić projekt ustawy, może zgłosić projekt noweli, ale za jej uchwalenie odpowiada Sejm, potem Senat, a na końcu prezydent może ją podpisać (chyba, że ma jakieś uwagi). Nic natomiast z prezydenckiej kasy dla obywatela nie skapnie.

Gdzie rząd może szukać pieniędzy?

W banku centralnym, w podatku akcyzowym, który już teraz jest wyjątkowo wysoki, w kieszeni podatników (przez VAT i podatki bezpośrednie), w systemach edukacyjnych, ochrony zdrowia, wojsku, policji etc. Słowem, jeśli ktoś jest w grupie, która z jakiejś strony może zarobić jednym z nowych podatków, to na pewno zarobi. Wszystkie te działania wcale jednak nie przyniosą ulgi krajowi i jego obywatelom w najbliższym czasie, ani nawet w dłuższej perspektywie. Podnoszenie np. VAT, a tym samym pośrednio kosztów produkcji dusi gospodarkę miast ją wspierać, nie pozwala jej się rozwijać. Takie działanie na dłuższą metę powoduje spowolnienie gospodarcze, wzrost kosztów pracy, bezrobocia i tym samym wzrost wydatków państwa na cele socjalne (np. wypłaty zapomóg, zasiłków itd.).

Czy podnoszenie podatków to zła droga do walki z długiem publicznym?

Nie zawsze. W naszej sytuacji jednak, pierwszą rzeczą powinno być cięcie wydatków budżetowych i umożliwienie przedsiębiorcom prowadzenia działalności gospodarczej, bo to pobudzi gospodarkę, zwiększy przychód z podatków i zapewni pracę tysiącom ludzi. Podnoszenie VAT i wmawianie obywatelom, że podwyżki nie obejmą żywności i leków to zwyczajne mydlenie oczy, maskowanie problemu, traktowanie obywateli jak głupków, którzy nie rozumieją wpływu podwyżki podatku na stan ich portfela. Nie trzeba mieć Nobla z ekonomii, by to rozumieć. Wystarczy codziennie robić zakupy w sklepie spożywczym, a różnicę odczuje się wyjątkowo szybko.

Źródło: Gazeta Bankowa