W poniedziałek równie dużo było powodów do wzrostów, jak i do spadków. Te pierwsze zdecydowanie przeważyły. Ich oddziaływanie trudno jednak uznać za długofalowe i przełomowe dla rynków.
Wzrostów na nowojorskim parkiecie można się było w poniedziałek spodziewać. Zaskoczeniem jest ich skala. Choć czasem doszukiwanie się przyczyn takiego czy innego zachowania się rynku uznawane jest za zajęcie jałowe, to warto dokonać choćby ich przeglądu. Dwa czynniki bezspornie przemawiały za zwyżką. Pierwszy to znacznie bardziej dynamiczny niż się spodziewano wzrost wydatków Amerykanów w lipcu. To wzbudziło nadzieję na to, że utyskiwania i strachy związane ze spowolnieniem gospodarczym, czy nawet groźbą recesji, są tylko wymysłem i niedługo Ameryka znów pokaże, co potrafi, przy pomocy swych nienasyconych konsumentów. Drugi to łagodniejsze niż się obawiano skutki huraganu Irena. Trzeci powód, bardziej dyskusyjny, to przetrawianie wystąpienia Bena Bernanke. Pewnie jakąś rolę we wczorajszej euforii zagrał, ale raczej niezbyt wielką. Bo szef Fed rozczarował tych, którzy liczyli na natychmiastowe działania i nie pocieszył tych, którzy o stan gospodarki się martwią. Żadnej z tych grup nadziei jednak nie odebrał, a nawet ją podsycił. I o to chodziło. Mieliśmy też dwa czynniki bezspornie przemawiające przeciw euforii, lub mogące zmniejszyć wydatnie jej salę. To kolejny już spadek indeksu podpisanych umów kupna domów, świadczący o trwającej na tym rynku zapaści. Po drugie, to kolejny już bardzo zły odczyt indeksu aktywności przemysłowej w rejonie Dallas. Oba te czynniki, wraz z trzecim, nieco bardziej dyskusyjnym, czyli obniżeniem prognoz wzrostu globalnej gospodarki przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, na nikim najmniejszego wrażenia nie zrobiły.
Dow Jones wzrósł o prawie 2,3 proc, Nasdaq o 3,3 proc., a S&P500 o 2,8 proc. Ten ostatni ze sporym, dziesięciopunktowym naddatkiem przebił 1200 punktów, czyli poziom, który kilka dni temu zwyżkom wyraźnie przeszkadzał. To oczywiście punkt dla byków, ale set jeszcze nie skończony. Będzie trwał aż do piątku, a bardzo istotnych makroekonomicznych zagrań będzie w nim sporo.
Nasz rynek także wreszcie się ruszył, po czterech dniach marudzenia, choć wczoraj trzeba było na ten ruch czekać pięć godzin. WIG20 także zdołał przełamać analogiczną barierę 2330 punktów, stanowiącą wcześniej zdecydowany opór. Najważniejsza teraz będzie weryfikacja tego, co działo się w poniedziałek, ponieważ działo się to przy bardzo niskich obrotach i pod nieobecność inwestorów działających z Londynu.
Amerykański entuzjazm wywarł pewien wpływ na notowania w Azji, bo dane z Japonii nie były optymistyczne. Stopa bezrobocie wzrosła do 4,7 proc., a sprzedaż detaliczna zwiększyła się mniej niż oczekiwano. Mimo to Nikkei na godzinę przed końcem handlu zyskiwał 1 proc., podobnie jak wskaźnik na Tajwanie. W Hong Kongu zwyżka przekraczała 2 proc. W Szanghaju indeksy rosły po 0,5-0,6 proc. Kontrakty na amerykańskie rano optymizmem już nie tryskały i błąkały się przy poziomach z poniedziałku. Dziś może więc na rynkach być dużo spokojniej.
Roman Przasnyski, Open Finance
Źródło: Open Finance