Ostatni tydzień był kolejnym z serii piekielnych tygodni jakie muszą przeżywać giełdowi inwestorzy. Chociaż atmosfera w pierwszych dniach sprawiała wrażenie, że po szalonym czasie wracamy do normalności i obniżony rating USA nie budzi już ataków paniki, to wzrosty na rynkach, wraz z całym optymizmem, wyparowały w zaledwie kilka godzin.
Wszystko za sprawą danych mako ze Stanów. Pierwsza partia z ubiegłego tygodnia była nawet niezła, bo informacje o amerykańskiej produkcji przemysłowej zaskoczyły pozytywnie, ponieważ wzrosła ona najbardziej w tym roku,. Mimo, że przemysł to niewielka część amerykańskiej gospodarki to reaguje on szybciej na zmieniające się otoczenie rynkowe niż sektor usług, wiec poprawa w tym zakresie rozbudziła nadzieje, że problemy gospodarcze są tylko przejściowe. I z takim nastawieniem zaczynaliśmy czwartkowy handel. Tego dnia w trakcie notowań WIG20 dynamicznie pogłębiał spadki, a w pewnym momencie indeks spadał o 8,8 proc. To konsekwencje totalnie szokującego dla rynku odczytu indeksu Fed z Filadelfii, który prognozuje stan amerykańskiego przemysłu w najbliższych miesiącach. Nastawiano się na umiarkowanie optymistyczny wynik +3 pkt., czyli pokazujący powolny rozwój, a tymczasem faktyczny odczyt sięgnął… minus 30 pkt. Próbując przełożyć te liczby na zrozumiały język: sytuację w jakiej znaleźli się inwestorzy można porównać do turysty, który na wakacjach oczekiwał niewielkiej mżawki, a raptem niespodziewanie znalazł się w środku tropikalnego huraganu. Zaskoczenie wywołało potężne rozgoryczenie, ponieważ tak złych danych nie było od lutego 2009 roku, więc rynki pogrążyły się w panicznej wyprzedaży kierowanej obawami, że świat wchodzi w recesje. Choć oczywiście sam odczyt był fatalny to warto zauważyć jeszcze jeden fakt. Zaledwie pół roku temu w marcu 2011 ten sam indeks sugerował wspaniałą przyszłość i był na poziome najwyższym od 1984 roku. Biorąc pod uwagę rozdźwięk pomiędzy tamtym odczytem, a tym z ubiegłego tygodnia różnica wskazań wynosi aż 66,6 pkt. i jest największą półroczną zmianą nastawienia amerykańskich producentów w całej 42-letniej historii indeksu. Uważam, że właśnie to jest przyczyna tak gigantycznych spadków. Nadzieje, optymizm i wyceny, które bazowały na poprzednich wskazaniach w krótkim czasie musiały zostać drastycznie zrewidowane w dół. Obawy o przyszłość w związku z tym będą się utrzymywać co najmniej do pierwszych dni września kiedy publikowany będzie indeks ISM-produkcja. Jeżeli potwierdzi on to załamanie nastrojów kolejna przecena będzie nieunikniona, natomiast każda pozytywna niespodzianka da impuls do wzrostów.
Ubiegłotygodniowe rekordy nie dotyczyły tylko danych marko. Rentowność 10-letnich obligacji Stanów Zjednoczonych spadła poniżej 2 proc. To najniżej od czasów Drugiej Wojny Światowej, a więc ponad 60 lat i co istotne tak wysokich cen amerykański dług nie miał nawet w szczycie kryzysu 2009 roku. Teoretycznie niskie oprocentowanie powinno pomóc rynkowi nieruchomości zapewniając tani pieniądz, jednak w tej chwili to bardziej wyznacznik strachu, porównywalny do rekordowych cen złota i wartości franka. Ponadto weźmy pod uwagę, że inflacja w Stanach wynosi 3,4 proc., zatem wszyscy kupujący amerykańskie obligacje bardziej interesują się zwrotem kapitału niż zwrotem na kapitale. To również typowe zachowania dla atmosfery paniki i to właśnie w takich momentach grozy powinno się myśleć o długoterminowych inwestycjach.
Poza amerykańskim wydarzeniami sporo działo się także w Europie. Największy pozytywny wpływ na rynki miał ECB, który oficjalnie ogłosił, że zaczyna kupować hiszpańskie i włoskie obligacje. Pojawienie się tak dużego i zdeterminowanego gracza na rynku długu momentalnie sprowadziło rentowności w okolice 5 proc. Takie działania mimo, że jak widać skuteczne, mają zastosowanie tylko w krótkim terminie. ECB nie może przecież miesiącami czy latami sztucznie zaniżać rentowności swoim popytem, bo w końcu przejąłby większość długu tych państw. Wtedy stałby się nie tylko ich wierzycielem, ale jednocześnie zakładnikiem, który zostałby zmuszony do europejskiej wersji amerykańskiego programu QE.
Część inwestorów wiązała duże nadzieje ze środowym szczytem Niemcy-Francja, który jednak nie przyniósł nic poza starymi znanymi sloganami, że kraje te będą bronić strefy euro i wspólnej waluty. Padły co prawda zapowiedzi utworzenia wspólnego europejskiego rządu składającego się z szefów poszczególnych państw, jednak w tym przypadku realizacja w ciągu najbliższych kilku lat jest równie prawdopodobna jak polska ekspedycja na Księżyc. Co dziwniejsze rynki łudziły się jeszcze, że może pojawi się szansa emisji Euro-obligacji, czyli długu gwarantowanego przez całą strefę euro, ale to oznaczałoby, że słabe kraje (Grecja, Hiszpania) pożyczałby taniej, a silnie (Niemicy, Francja) drożej, bo rynek musiałby uwzględnić wszystkie elementy ryzyka. Finanse jednak to nie demokracja i racja jest po stronie tego kto ma więcej gotówki, co w tym przypadku oznacza hegemonię Niemiec, które na takie rozwiązanie nie zgodzą się pod żadnym pretekstem.
Przed nami zbliżające się posiedzenie FED w Jackson Holl, gdzie rok temu Ben Bernanke ogłosił zamiar uruchomienia programu QE2 na kilkaset miliardów dolarów. Teraz nie oczekuje się kolejnego prostego drukowania pieniędzy, ale zapowiedzi wprowadzenia innego sposoby stymulacji gospodarki.
Zatem po raz kolejny nadzieje inwestorów będą wystawione na poważną próbę, która w przypadku fiaska odbije się negatywnie na rynkach. Chociaż trzeba też przypomnieć, że w pierwszych dniach sierpnia podobnie wszyscy myśleli o rozwiązaniu kwestii amerykańskiego limitu długu, która w końcu miała pchnąć rynki do wzrostów. Kiedy udało się ją zamknąć rynek udowodnił, że większość znów nie miała racji.
Źródło: AZ Finanse