Robert Krool: Twórcza aberracja, lichy obłęd, czy może instynkt osłabiony hipnozą zbiorową?

W grudniu 2004 roku pewna dziennikarka zapytała Stanisława Lema:
– Mistrzu, jak będzie?
– Będzie tak samo, tylko więcej.

Hipnoza zbiorowa – to mocne pojęcie z „Mistrza i Małgorzaty” – być może literacko wymyślone, być może prawdziwe, jak dla mnie występujące nader często nie tylko w naszym społeczeństwie, no bo ktoś musi być winny głupocie, albo czynom, jakie popełniliśmy w stanie zamroczenia wrodzonej przecież każdemu inteligencji.

Zaniechanie działań, bierność lub kompletna naiwność, nie przejdą nikomu przez gardło, podobnie jak durnota, a patetyczną wymowę w/w dzieła Bułhakowa, że jakoby przez cechę najgorszą, znaczy tchórzostwo, pogrążamy się jako ludzie bez reszty – jest dozwolone publicznie, ale tylko celem obkładania innych nacji po głowie. Licha to sprawa rozwodzić się nad skończonymi historiami, zauważył jeden z bohaterów nadmienionego dzieła – Woland, ale miniona końcówka roku obfituje w jak zwykle wielkie, na szczęście skończone wydarzenia, w tym poglądy jakie przetrwały, znaczy tradycję (bo to jakiś stały wątek mojej serii), oraz związaną z nimi hipnozą. Na przykład masową, bo okazuje się, że:

  1. głównym i największym newsem narodowym jednego weekendu było, że Ania Mucha jednak wygrała Taniec z Gwiazdami o włos, co sparaliżowało przepływ innych donośnych newsów ze świata oraz zahipnotyzowało co najmniej kilka milionów ludzi w całym kraju i nadało im głębszy sens życia do świąt…

  2. Panowie Morozowski i Sekielski w programie Teraz MY próbowali z uporem maniaka udowodnić – być może zamroczonemu już porą dnia telewidzowi – że jedynym i absolutnym potworem Stanu Wojennego był obecny w studiu dziadek gen. Jaruzelski, bo niestety setki tysięcy potworów (choć podejrzewam, że było tego więcej niż milion) schowało się w tchórzostwie swym za dziadkiem Wojtkiem. Tam dużo miejsca i można sobie pokrzyczeć, podobnie jak Austriacy, Węgrzy, Włosi itd. schowali się za Niemcami, a ci ostatni hop za Hitlerem i jego watahą, „no bo to tylko łoni szatany nawalali we wszystkich sami”, jak zauważył jeden bystry, zahipnotyzowany krajan z Podolszczyzny…

  3. Bielecki z PEKAO SA dostał UCU (uwolnienie od ciężaru umowy) i nikt nie wie dlaczego, a ci co wiedzą lub metodą indukcji logicznej domyślają się, milczą jak zahipnotyzowani lub tchórzą, by podać nazwisko, jako źródło w materiale prasowym…

  4. Ludziska na potęgę robią zakupy, mordują karpie, wloką choinki do chałupy, wydają tysiące na kolacje wigilijne i gdyby porozmawiać, na co oczywista czasu ni ma, to z zahipnotyzowanych ust, dobiega gromki odgłos – „..tradycja, a ci co choinki i karpia nie mają, to pedały…”

  5. Kopenhaga i Szczyt klimatyczny ONZ, a dokładnie Konferencja Stron Ramowej Konwencji ds. Zmian Klimatycznych Narodów Zjednoczonych. Niestety pochodzę z profilu szkolnego mat–fiz, potem studiowałem nieszczęsną ekonomię, do tego doszła socjologia, historia i cholera, może mam problemy z pamięcią, ale nie mogę sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek jakaś uchwała ONZ, albo innego drogocennego gremium ludzkiego wpłynęła na ruch naszej planety wokół słońca, zmianę w precesji osi ziemskiej albo choćby na zmianę siły przyciągania księżyca…

Tradycja – pogląd jaki przetrwał. Ciąg dalszy.


Co myśleli Milderd Jeter – czarnoskóra panna – i Richard Loving – biały kawaler ze stanu Virginia w roku 1958? Byli parą, która postanowiła się pobrać. W ich stanie zawarcie związku nie było możliwe – jako przestępstwo groziło dla każdej ze stron, karą do pięciu lat więzienia. Sam akt małżeństwa między osobami rasy białej i kolorowej był nieważny z mocy prawa. My dzisiaj patrzymy się na tamte zdarzenia ze zdumieniem, a raczej zażenowaniem, ale oni? Żyli w tradycji…

Przestępstwo?


Aby ominąć ten iście inkwizycyjny zakaz, Jeter i Loving pobrali się w czerwcu 1958 w sąsiednim Waszyngtonie, po czym osiedli w hrabstwie Caroline (stan Virginia). Okazało się jednak szybko, że ich czyn był nielegalny. Obejście prawa zakazującego międzyrasowych małżeństw zostało uznane za przestępstwo, tak jakby dopuszczono się zawarcia zakazanego małżeństwa w stanie Virginia. Tu doszukuję się znamion hipnozy zbiorowej, bo inaczej musiałbym dojść do stwierdzenia, że cała „władza stanowa” była niepoczytalna…

Wyrok?


Już w październiku 1958 r. Ława Przysięgłych przy Sądzie Obwodowym Hrabstwa Caroline oskarżyła Lovingów. Lovingowie przyznali się do czynu. a 9 stycznia 1959 r. zostali skazani – każde – na jeden rok więzienia, w zawieszeniu na 25 lat, acz warunkowo: opuszczą stan i nie pojawią w nim przed upływem okresu zawieszenia wyroku. Proszę pamiętać, że to było ledwo 50 lat temu i to w kraju dziś uznawanym za najbardziej postępowy…

Po 11 latach?


Ich walka zakończyła się wyrokiem Sądu Najwyższego. W dniu 12 czerwca 1967 r. orzekł on, że prawo do zawierania małżeństw jest fundamentalnym dla przetrwania społeczeństwa, prawem człowieka, a więc zakaz małżeństw na tle rasowym stanowi naruszenie 14-tej Poprawki do Konstytucji, która głosi: „żaden stan nie może wydawać ani stosować ustaw, które by ograniczały prawa i wolności obywateli Stanów Zjednoczonych” oraz „żaden stan nie może pozbawić kogoś życia, wolności lub mienia bez prawidłowego wymiaru sprawiedliwości ani odmówić komukolwiek na swoim obszarze równej ochrony prawa”. Widać, że hipnoza zbiorowa nie jest wieczna, tu potrzebowano ledwo 8 lat z haczykiem, by się walnąć w łeb i obudzić, choć wiem, że z poglądem o płaskości Ziemi trwało to nieco dłużej, że o innych bohomazach nie wspomnę…


Orzeczenie, czy przebudzenie?


Decyzji tej mógłby się czepiać ktoś, kto uważałby, że obowiązująca przez kilkadziesiąt lat w orzecznictwie amerykańskiego Sądu Najwyższego doktryna „separate, but equal” (rozdzieleni, ale równi) zgodnie z którą segregacja rasowa była uznawana za konstytucyjnie dopuszczalną, o ile przewidujące ją przepisy przewidywały traktowanie osób należącej do każdej z grup rasowych w sposób jednakowy, nie naruszała 14-tej Poprawki – ale Sąd Najwyższy USA doktrynę tę w sposób kategoryczny odrzucił, jak komentuje Bartłomiej Kozłowski, na łamach www.kalendarium.polska.pl skąd zaczerpnąłem powyższe informacje.

Bóg – ostatnie schronienie dla…


Jeszcze w drugiej połowie lat 60-tych zeszłego wieku istniały w Ameryce prawa, które uznawały zawarcie małżeństwa między osobą białą i kolorową za przestępstwo – w momencie wydania orzeczenia w sprawie Loving vs. Virginia przepisy takie obowiązywały w szesnastu stanach. Ale kluczową ciekawostką – zauważa Kozłowski – jest sposób, w jaki usiłowano bronić zakazu międzyrasowych małżeństw, czy zakaz ten uzasadniać. Sędzia Sądu Obwodowego Leon Bazile, który orzekał w sprawie Lovingów w pierwszej instancji, stwierdził:

„Wszechmogący Bóg stworzył rasy białą, czarną, żółtą, malajską oraz czerwoną i umieścił je na różnych kontynentach. Bez sprzeciwienia się ustanowionemu przez Niego porządkowi nie byłoby powodu do takich małżeństw. Fakt, że Bóg rozdzielił rasy pokazuje, że nie było Jego zamiarem, by rasy się ze sobą mieszały”.


Sąd Najwyższy Virginii odwołał się do swej wcześniejszej decyzji z 1955 r., gdzie stwierdzone zostało, że zakaz małżeństw między osobami rasy białej i ras kolorowych ma na celu „ochronę czystości rasowej obywateli stanu” zapobieganie „psuciu krwi i skundleniu obywateli” a także przeciwdziałanie „zanikowi dumy rasowej”. Tyle z materiału Bartosza Kozłowskiego. De facto uśmiałem się jak koń, ale de iure, to mi nie do śmiechu…

Proszę sobie wyobrazić, że dziś w UE są ludzie, którzy w podobny sposób argumentują odmawianie określonym grupom ludzi prawa do miłości, jak np.: niezasobnym parom liczącym na in vitro (bo zasobne mają to w głębokim poważaniu, a może nawet jeszcze głębiej) oraz niezasobnym lub niedojrzałym osobom homoseksualnym obwieszczają męki piekielne i zakaz wstępu do raju (m.in. Javier Lozano Barragan), bo te dojrzałe i zasobne, to – jak wyżej itp… Czyli hipnoza zbiorowa działa na określonych ludzi, a ich ostatnim, tradycyjnym argumentem, a raczej sofizmatem (urojeniem) będzie tradycja, potem Bóg i jego wyroki. Mam tu nieodparte skojarzenia z aforyzmem Samuela Johnsona, co to stwierdził, iż „ostatnim schronieniem łotra jest patriotyzm” i jako osoba związana z wartościami chrześcijańskimi od dziecka – bardzo niedobre obawy, że jak tak dalej pójdzie, to podobne zdanie, acz mówiące o osłach, zacznie dotyczyć obszarów chrześcijańskiej inteligencji, z którą się w dalszym ciągu identyfikuję. Mówiąc otwarcie, odmawianie komukolwiek prawa do miłości obraża każdą inteligencję, nieważne czy z Iranu, czy z Japonii, po prostu ludzką, w tym moją. Zastanawiające więc, dlaczego tak mało osób się do tego przyznaje? Że czują się zażenowane? Otóż dopiero w rozmowach, okazuje się, że jest ich wiele, lecz nie traktują takich jak w/w wypowiedzi już poważnie, raczej jako rozrywkę, show business, dochodowy kabaret (Radio Maryja), acz zdaniem moich rozmówców media hipnotyzują już tylko jednostki słabe lub podatne, których o zgrozo jest jeszcze sporo. Więc może nie do wszystkich dociera edukacja publiczna, misja TVP (lub może raczej pay TV) i liczne książki, zalegające na pułkach w przeciwieństwie do innych dóbr konsumpcyjnych. Stąd może skromny apel noworoczny do rozumnych – czytających, cytując za Januszem Koftą:

Durniowi należy powiedzieć, że jest durniem. Co by się nie zabezpieczył odgórnie…


Podobne w smaku wrażenia, odbieram patrząc na zgliszcza „pohossowe”, – mam nadzieję – że czytelnik szanowny pamięta, bessa–kryzys jest naszym przywódczym przyjacielem, uczącym rozsądku oraz namysłu. Podczas narad optymalizujących np. procesy lub dotyczących zwolnień grupowych słyszałem, od zahipnotyzowanych tzw. pracowników umysłowych, te same zaklęcia rodem ze średniowiecza lub PRL-u: pójdziecie do piekła; jak tak możecie diabły; oszuści i złodzieje; Bóg was ukaże; jesteście niemoralni i nieetyczni. Od wielu lat interesują mnie mimochodem te epitety, gdyż staram się szczerze doszukać w nich sensu, niestety bezskutecznie, ale widzę wyraźnie zahipnotyzowane twarze i nierzadko nawet wśród zwalnianej kadry kierowniczej – wzrok stęskniony za rozumem. Nie żeby go nie było, broń Boże, kształt czaszki wskazuje na jego obecność, ale być może dawno się nie odzywał, nie pracował, jakby zasnął lub popadł w marazm… Umysł ten przestał funkcjonować w rzeczywistości, zaległ w przeszłości lub:

– zaczął widzieć przywileje i tradycje miast kosztów, nie bacząc na realia, że są to benefity utrzymywane cudzym kosztem lub niewspółmierne do obecnej sytuacji sponsora całej bajki;

– przeszedł do obrony przeszłości, która już przeminęła, ale tylko w świadomości wrogiego otoczenia (takie umysły potrafią się nawet nieźle zorganizować, patrz górnicy), bo „tu, znaczy u nas, tkwi prawda, a sprawiedliwość jest tylko po naszej stronie!” – to najczęstsze urojenie;

– w obszarze zysków nabrał tonu, że to nie klientom/odbiorcom go zawdzięczamy, lecz opatrzności i dobrodziejstwie zarządu (lub rządu), który kiedyś był błogosławiony, a teraz jest do bani. W dużym uproszczeniu możemy tu powiedzieć o braku świadomości w ogóle.

Życzyłbym nam więc jeszcze wielu takich kryzysów, gdyż po każdym widzę, że ludzie z jakimi mam kontakt; pracuję; którym służę; robią wrażenie bardziej rozbudzonych w swej świadomości, a niektórzy nawet przebudzonych, bo miast biegać za kolejną pracą, stanowiskiem i pensją, zaczynają nawet budować własne biznesy. Te rodzinne, pomysłowe lub całkiem zwyczajnie potrzebne lokalnej społeczności już od dawna. Peter Lynch wysunął kiedyś sugestię, że skoro większość wynalazców zaczynała w garażu, to być może warto było by budować więcej garaży? W kontekście moich refleksji w tym artykule podszedłbym do sprawy tak: skoro kryzys ma polegać na tym, że nie wszystkie plany świetlanego rozwoju – i to nie wszystkim – się udają, to może zacząć uczyć od szkoły podstawowej, przez kilka godzin w tygodniu, jak przekuwać porażki i nieudane próby w siłę, wiedzę i wnioski – finalnie w rozwój? Bo mam nieodparte wrażenie, że motorem napędowym u wielu z nas było to, że za pierwszym razem nie wyszło, a potem może też nie było bajecznie, ale w końcu można dać radę…

Oddając głos kolejnemu ekspertowi z cyklu młodych liderów z pomysłem, chcę zwrócić uwagę na fakt, że hipnoza zbiorowa nie działa na wszystkich, a większość zahipnotyzowanych, udaje przed światem i samy sobą, że ktoś im to uczynił, podczas gdy na taką łatwiznę poleźli z własnej, nieprzymuszonej woli, na co zwrócił uwagę już kupę czasu temu w swej twórczości Thomas Mann. To obecnie duży komfort, polegający na tym, że nie robi się nic, żyje się jakoś, a otoczenie, w tym niektóre nurty ideologiczne lub naukowe, dostarczają mi zbawiennych dla ducha excusów – że gdybym tylko dostał szansę, dobre warunki, lepszą opiekę, to wtedy… Żaden z moich dotychczasowych rozmówców: Piotr Dziura (Noble Bank), Piotr Żabski (Santander Consumer Bank Polska), czy Marcin Maciąg (Akuna Polska) a teraz Marcin Maj (OS 3) nie miał warunków bardziej sprzyjających od innych swoich kolegów z roku, czy z „podwórka”, a niejednemu z nas – patrząc na ich perypetie – zaświtałoby w głowie pytanie: jak to możliwe, że przy takich parametrach startu, tak daleko i to w takim wieku zaszli?

Przedstawiam więc kolejnego młodego człowieka z pomysłem na siebie, Marcina Maja, wiceprezesa zarządu, udziałowca OS 3, www.os3.pl jednej z najstarszych agencji interaktywnych w Polsce.

Od czego zaczynałeś i kiedy?


Do świata reklamy trafiłem trochę przez przypadek, kiedy to jako nastolatek angażowałem się w życie miasta, pracując przy organizacji miejskich imprez, czy pokazów mody. Wówczas dwóch uprzejmych gentelmanów – obserwując moje poczynania – złożyło mi propozycję pracy w lokalnej agencji reklamowej, w miejscowości (Rybnik), w której mieszkałem. To było dwa tygodnie przed moją maturą, a ja miałem wówczas 19 lat. Zupełnie nie wiedziałem, na czym ta praca polega i o co w ogóle chodzi w tym biznesie. Wszystkiego uczyłem się z książek i prasy branżowej, mniej z Internetu, który jeszcze wówczas nie był tak powszechny jak dziś. Nauce poświęcałem każdą wolną chwilę, pochłaniając książki wielkich guru: od Kotlera, przez Oglivy’ego po Leo Burnett’a…

Po czasie tzw. startu odkryłem w sobie umiejętność zjednywania zaufania Klientów, co często owocowało nowymi biznesami, a co za tym idzie sukcesami mojego pierwszego pracodawcy. W przeciągu pierwszego roku mojej pracy pozyskałem dla lokalnej wówczas agencji wielu Klientów, co w znaczny sposób wpłynęło na jej rozwój. Zrozumiałem, że pozyskiwanie Klientów, to umiejętność – dar, który mam i tego w życiu zawodowym postanowiłem się trzymać

Były jakieś plany? Czy raczej chwytałeś okazję i przekuwałeś w…?

Po roku zrozumiałem, że aby się rozwijać, uczyć, poszerzać horyzonty i przede wszystkim sięgać po duże budżety reklamowe, trzeba przenieść się… do stolicy. Moja determinacja i upór dość szybko zaowocowały propozycją pracy w jednej z największych, polskich agencji reklamowych w Warszawie, gdzie oczywiście zająłem się moim „ukochanym New Businessem”. To był bardzo trudny, a zarazem niezwykle rozwojowy okres w moim życiu. To okres wzlotów i upadków, sukcesów i porażek.

Wjechałem do Warszawy z kompletem sztućców, kołdrą i kilkoma spakowanymi ciuchami w niewielkim plecaku z jedną, jedyną myślą w głowie: „musi się udać”. Pamiętam pierwsze trzy miesiące w „wielkim mieście”, które okupione były strachem, niepewnością, często łzami bezradności i zrezygnowania…

Wówczas chyba nauczyłem się, że każdą, nawet najmniejszą porażkę trzeba traktować jak naukę na przyszłość i umiejętnie wyciągać z niej wnioski, a sukces to przede wszystkim praca wielu osób, zespołu, który kopie piłkę do jednej bramki. Wtedy też pojąłem jak niezwykle ważna jest praca w grupie i jak wiele można osiągnąć odpowiednio dobierając ludzi, z którymi na co dzień się pracuje.


Moment przełomowy? Co było najtrudniejsze?


Momentem przełomowym był 2002 rok, kiedy to po 3 latach pracy na tzw. tradycyjnym rynku reklamowym (nazywanym często ATL’owym), mój obecny wspólnik, Tomek Pruszczyński, złożył mi propozycję podjęcia pracy w agencji interaktywnej. Było to o tyle nowe i przełomowe, że agencje interaktywne wówczas praktycznie nie istniały, a tych kilka, które funkcjonowały na polskim rynku były tak młode, nieopierzone, a co za tym idzie nie miały planów, pomysłu na siebie i ledwo wiązały koniec z końcem, a często działały wręcz „chałupniczo”.

Wówczas najtrudniejsza była decyzja, czy aby na pewno warto zostawiać za sobą reklamę tradycyjną, która była w okresie jakby rozkwitu – i przejść do branży, którą jeszcze niewielu rozumiało, postrzegało jako nową. Co prawda nadal pozostawałem w marketingu, jednak dziś z perspektywy czasu wiem jak bardzo te dwie gałęzie się od siebie różnią, mimo, iż wyrastają z tego samego pnia…

Wtedy podjąłem decyzję, że najbardziej na świecie chcę czuć, że się rozwijam, że robię coś nowego, że rozwijam skrzydła. Dołączyłem do zespołu OS3 multimedia, agencji interaktywnej, która w tamtym okresie była na krętej drodze do sukcesu.

Co stanowi dla Ciebie największy sukces?

Świadomość, że w dość krótkim czasie, bez wsparcia finansowego, czy merytorycznego z zewnątrz udało się zbudować jedną z największych i najdynamiczniej rozwijających się agencji interaktywnych w Polsce, z kilkoma sukcesami na rynkach międzynarodowych. Uczuciem ważnym jest duma, z którą na co dzień zerkam na grono ponad 60 specjalistów, którzy wespół ze mną pracują na sukces naszych Klientów.

Czego najbardziej żałujesz? Czy gdybyś mógł podjąć pewne decyzje raz jeszcze, zmieniłbyś coś?


Jestem pragmatykiem, a przy okazji wyznaję zasadę, że trzeba brać życie takim jakie jest i nie oglądać się za siebie. Jestem zadowolony z własnych decyzji i gdybym miał podjąć je raz jeszcze, pewnie zrobiłbym to bez wahania. Aczkolwiek nie wiem jak z dzisiejszą wiedzą, podszedłbym do pewnych problemów w przeszłości, i kto wie, czy bym inaczej nie postąpił…

Jak się uczysz i ile czasu na to poświęcasz?

To co robię na co dzień traktuję jak permanentną naukę. Dzień zaczynam zwyczajnie od przejrzenia prasy, oczywiście on-line. Jestem subskrybentem kilkunastu newsletterów branżowych, polskich i zagranicznych. Staram się być na bieżąco z tym, co dzieje się w mojej dziedzinie, bo marketing to jednak nauka doświadczeń. Muszę być na bieżąco. Moi Klienci mają mieć w agencji doradcę, wsparcie merytoryczne i celem nadrzędnym dla mnie jest wiedzieć. Jeśli tylko nie wiem, staram się to natychmiast nadrobić.

Odpowiadając na pytanie, ile czasu poświęcam na naukę, można by stwierdzić, że niemal cały mój czas, bo jakim byłbym marketingowcem nie obserwując rynku, trendów i tego biznesu non stop?. Oglądając telewizję, wychodząc z domu, idąc do kina, z ogromnym zaciekawieniem obserwuję i analizuję komunikaty reklamowe, które mnie otaczają. Uwielbiam oglądać reklamy w kinie, czy przyglądać się kreacji billboardów jadąc samochodem.

Z jednej strony to mój czas wolny, ale z drugiej strony nie przechodzę obojętnie obok otaczającego mnie świata i pasji, którą jest moja praca.

O czym rozmawiasz z rówieśnikami? Jak postrzegasz ich problemy? Poza pracą naturalnie…


Przede wszystkim staram się nie rozmawiać o pracy, choć jak wspomniałem wyżej, nie jest to wcale łatwe. Obecnie jestem młodym tatą, więc większość tematów dotyczy „tacierzyństwa” i spraw z tym związanych. Jestem szczęśliwym, spełnionym człowiekiem, zdarza się, że kogoś tym zarażam, albo przeciwnie. Trochę zależy mi jednak, by moi rówieśnicy odnaleźli sens w życiu, nie tylko zawodowym i jakoś do niego dążyli. Wychodzę z założenia, że człowiekowi bez ustalonego i wyznaczonego celu w życiu, trudno przez niego kroczyć z podniesioną głową.


Z pespektywy czasu: co zrobiłbyś inaczej?


Wciąż mam poczucie, że mógłbym robić więcej, lepiej, inaczej. Chyba jak każdy zdrowy na umyśle menadżer. Natomiast spoglądając wstecz, mając dzisiejszą wiedzę i świadomość, na pewno podjąłbym kilka decyzji inaczej. Decyzji dotyczących kwestii związanych przede wszystkim z ludźmi, z którymi pracowałem…

Co sądzisz o możliwościach na rynku pracy?

Z perspektywy czasu zauważyłem sinusoidę zachowań i procesów zachodzących na rynku pracy. Kiedy byłem naocznym świadkiem kryzysu w 2002 roku, wówczas rynek pracy wyglądał dość podobnie do dzisiejszego. Dało się wyczuć zdecydowanie więcej poszukujących pracy, niż pracodawców. Na ogłoszenie, które umieszczaliśmy przychodziło po kilkadziesiąt CV. W przeciągu kolejnych lat, następowała tendencja odwrotna, a mianowicie, to pracodawcy usilnie poszukiwali specjalistów, a Ci przebierali w dziesiątkach ofert. Następował moment przeze mnie nazywany „eldorado”, gdzie praktycznie nie było żadnych zasad w temacie podejmowania i wykonywania pracy. Podkupowanie, przejmowanie ludzi było na porządku dziennym, pracodawcy zabijali się o managerów, proponując im horrendalne stawki; młodzi pracownicy awansowali o kilka szczebli w kilka miesięcy; albo pojawiające się akcje w stylu „wielka rekrutacja”, która miała na celu zatrudnienie niemal od zaraz kilkudziesięciu pracowników, tu mam na myśli lata hossy 2006 – 2007. Dziś historia rynku pracy zatoczyła jakby koło i ponownie jesteśmy w momencie, gdzie dość ciężko jest o pracę, szczególnie ludziom młodym, niedoświadczonym.

Patrząc wstecz i obserwując kandydatów, których rekrutuję od lat wiem jedno. Dobrzy specjaliści są samoukami, uczą się, rozwijają i dbają o swoje know-how, ci zawsze znajdą dla siebie odpowiednią posadę. Natomiast gardzę ludźmi, którzy jak mantrę używają słowa: „nie miałem czasu”. Z takim podejściem do świata, na pewno niewiele da się osiągnąć, ale na pewno da się wiecznie usprawiedliwiać…

Na czym twoim zdaniem polega przedsiębiorczość?


Kiedy myślę przedsiębiorczość, pojawiają się w mojej głowie obrazy przedstawiające ludzi, z którymi miałem przyjemność pracować, którzy zaczynali zupełnie od przysłowiowego zera, a dziś, są szanowanymi managerami, dyrektorami sporych firm. Przedsiębiorczość to wartość, która powinna być wpisana w system wartości każdego, kto chce osiągnąć swój życiowy sukces, czy zawodowy, czy inny, a składa się nią kilka czynników, jak: zaradność, przebojowość, determinacja, kreatywność i przede wszystkim nieszablonowe myślenie. Ludzie przedsiębiorczy, to Ci wszyscy, którzy nie boją się wyrażać swoich racji, dążyć do nich działaniem i równocześnie potrafią przekonywać do tego innych.

Co jest jej wrogiem i jak go unikać?

Rutyna i lenistwo. Z rutyną jest łatwiej, bo zawsze można szukać, czy wyznaczać sobie cele i konsekwentnie je realizować. Nie w tej, to w innej pracy.

Na lenistwo mam jeden sposób, którego staram się trzymać od zawsze.

Unikam leni…

Rozwijam się gdy… a cofam gdy…?


Rozwijam się pracując z ludźmi i nie wyobrażam sobie tego inaczej. Jestem ekstrawertykiem. Ludzie, z którymi pracuję na co dzień, począwszy od recepcjonistki, a kończąc na managerach wyższego szczebla – są dla mnie inspiracją do działania i dają mi codzienną dawkę wiary w to, że wspólnie robimy coś wielkiego. Rozwijam się, gdy widzę jak Ci ludzie na moich oczach również się rozwijają. To dla mnie największa nagroda.

Zdarza się, że cofam się o jeden krok do tyłu, żeby postawić dwa do przodu. Czasami warto. Tę sekwencję myślową sugerowałbym osobom wahającym się co do postawienia na własny biznes. Jeśli jeszcze pracują u kogoś na etacie, będą musieli właśnie zrobić krok do tyłu ze złudnym bezpieczeństwem itp., by po roku, dwóch latach zauważyć, że był to naprawdę wielki, podwójny krok do przodu…

Sporządził i rozmawiał: Robert Krool

Zdjecia: Przemek Kulikowski/ Filip Żołyński

Źródło: Przegląd Finansowy Bankier.pl