Rostowski nie bez powodu zaniżył prognozę wzrostu gospodarczego

Minister finansów Jacek Rostowski zapowiedział wczoraj podczas pierwszego czytania ustawy budżetowej, że do końca roku przedstawi dwuletni plan naprawy finansów publicznych. Wierzy Pan, że w ciągu dwóch wyborczych lat rząd wywróci do góry nogami KRUS i wbije sztylet w system wcześniejszych emerytur?

Powiem tak: chciałbym wierzyć w to, co mówi minister, ale znając życie i dotychczasowe zapowiedzi tego rządu, wydaje mi się to po prostu nierealne. Każdy rząd myśli tylko i wyłącznie o wygraniu kolejnych wyborów i nie będzie się narażał wyborcom i poddawał niewybrednym atakom opozycji. Sytuacja tego rządu jest wyjątkowa – premier Donald Tusk nie dość, że chce wygrać dla swej partii wybory parlamentarne, to jeszcze ma ochotę zostać prezydentem. Pole dla reform finansów państwa, które zawsze odbiją się w pewien sposób na kieszeniach wyborców jest więc bardzo wąskie. I nie sądzę, by partia, dla której sondaże cały czas są łaskawe, zdecydowała się na radykalny krok w rodzaju ucięcia przywilejów emerytalnych, by ratować finanse państwa.

Sondaże może i są łaskawe, ale jeżeli sytuacja gospodarcza się nie poprawi i nadejdzie zapowiadana przez niektórych analityków druga fala kryzysu, to rząd będzie musiał zreformować wydatki publiczne. Przynajmniej częściowo, by wycisnąć jak najwięcej pieniędzy.

Sęk w tym, ze wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że sytuacja gospodarcza się jednak poprawi. Już widzimy odbcie w gospodarce amerykańskiej, nieco lepiej funkcjonuje gospodarka niemiecka i francuska. Wydaje mi się, że ten rok zakończymy 1 -proc. wzrostem PKB, a w przyszłym roku możemy oczekiwać, że gospodarka będzie się rozwijać w tempie ponad 2 proc. Ta druga fala kryzysu, jesli nastąpi, może jedynie osłabić odbicie od dna. Proszę pamiętać, że rząd zakłada przyszłoroczny wzrost na poziomie 1,2 proc., a więc przygotował wariant bardziej pesymistyczny. Tylko jakaś gospodarcza katastrofa, jak np. kolejne załamanie się rynku nieruchomości, czy pękniecie banki na rynku kart kredytowych w USA mogłoby sprawić, że nasza gospodarka w 2010 r. rozwijałaby się w tempie niższym,, niż 1 proc. Bądźmy jednak realistami. Rząd wiedział co robi, prognozując stosunkowo niski wzrost gospodarczy. Czy będzie to 1,2, czy 2,5 proc. to Donald Tusk znów powie, że to sukces rządu.

Bo skoro wyższy wzrost, to wyższe wpływy z podatków. Nie jest tajemnicą, że zaniżenie prognoz budżetowych na przyszły rok, łącznie z kwotą deficytu, sięgającego 52,2 mld zł to był celowy zabieg marketingowy. Mówiła nam o tym osoba bardzo wysoko w rządzie postawiona.

Już nawet nikt w rządzie się z tym nie kryje. Tak, to jest sztuczka PR-owska. Polega ona na tym, że władza chce za wszelką cenę pokazać, jak to skutecznie walczy z dziurą budżetową i spowolnieniem gospodarczym. Tusk i jego ludzie przyjęli takie rozwiązanie, by w każdym przypadku wyjść na zwycięzców. Bo i wzrost gospodarczy będzie wyższy, niż zakłądają i wpływy z podatków i deficyt będzie niższy o jakieś 12-14 mld zł. Czyli mniej, niż 40 mld zł.

Czyli nie wierzy Pan PiS-owi i Jarosławowi Kaczyńskiemu, który wczoraj grzmiał, że deficyt w przyszłym roku sięgnie nawet 80 mld zł?

Deficyt budżetowy będzie zdecydowanie nizszy, niż 52 mld zł, ale deficyt całego sektora finansów publicznych, czyli samorządów, NFZ, ZUS, KRUS itp. będzie bardzo wysoki. Rząd umiejętnie wypycha bowiem pieniądze z budżetu, znów uciekając się do zagrywek PR-owskich. Np. nakazał ZUS-owi zaciągnięcie 5,5 mld zł w bankach komercyjnych. Rozumowanie rządzących jest proste: nie pożycza budżet, tylko ZUS. A więc dziura w samym budżecie się nie powiększa, wzrośnie za to zadłużenie publiczne.

Które, jeśli przebije 55 proc. PKB, to będziemy musieli tak ściąć wydatki, by nie było deficytu. I zostaną zamrożone pensje w budżetówce. 

Nie sądzę, by groziło nam przebicie tego pułapu w przyszłym, ani następnych latach. Musiałby upaść kolejny wielki bank na świecie, typu Lehman Brothers. Wtedy złoty by sie na tyle osłabił, żeby musielibyśmy pożyczać jako państwo więcej. Ale jak mówię, to jest gdybanie – sytuacja gospodarcza na świecie rozwija się na razie po myśli naszego rządu. Pojawią się dodatkowe pieniądze z podatków i dywidend ze spółek państwowych i w przyszłym roku nie będziemy musieli aż tak drżeć o poziom naszego zadłużenia. Jedyną rzeczą, jaka może pokrzyżować szyki rządu jest spadek wynagrodzeń. Cały czas rośnie bezrobocie, więc wpływy ze składek od pracodawców i pracowników maleją, co przekłada się też na sytuację budżetu. 

A może Rostowski z Tuskiem nauczyli się na błędach i teraz prognozują ostrożniej. Bo przecież na początku roku Rostowski bronił niskiego deficytu jak niepodległości. Utrzymywał, że nie należy go podwyższać nawet o złotówkę.

Przez pierwsze miesiące tego roku na rynkach finansowaych świata panowała panika, wszyscy ogromnie bali się tego największego od kilkudziesięciu lat kryzysu. I tu chwała ministrowi Rostowskiemu za jego twardy charakter. nie uległ podszeptom i nie zwiększył deficytu, nie wpompował w gospodarkę miliardów złotych, nie pozbywał się rezerw walutowych, tylko wyczekiwał. I słusznie, bo gdyby wtedy podjął takie decyzje, to stalibyśmy się bardzo mało wiarygodnym partnerem w Europie i na świecie. Musielibyśmy pożyczać na bardzo wysoki procent i to dopiero dobiłoby naszą gospodarkę. Gdy Rostowski ogłosił, że deficyt w przyszłym roku wyniesie 52,2 mld zł, wiedział już, że może sobie na to pozwolić. Ta informacja nie zatrzęsła rynkami, ot po prostu – jest kryzys, rosną wydatki, maleją dochody z podatków, więc i dziura w kasie państwa jest większa.

W każdym scenariuszu – nawet bardzo optymistycznym budżet będzie potrzebował dodatkowych pieniędzy. Bo widoków, na to, że gospodarka rozpędzi się jak samochód rajdowy nie ma.

Owszem, państwo będzie potrzebowało ogromnej ilości gotówki, dlatego z pewnością dojdzie do podwyżki podatków. Mimo, iz rząd Tusk zarzekał się, że tego nie zrobi. Ale jego zapowiedź, że nie będzie wyższych podatków, nie oznacza, że nie będzie wyższych podatków pośrednich, czyli VAT i akcyzy. Premier chciał powiedzieć, że nie wzrosną podatki bezpośrednie, czyli PIT i CIT. Myślę, że w pierwszej kolejności rząd podniesie akcyzę na paliwo. Jeśli złoty będzie się dalej umacniał, to nawet nie zauważymy zmian w cenie paliwa, a dodatkowe wpływy do budżetu będą. A jeśli podwyżka okaże się mało efektywna dla państwowej kasy, to Tusk nie zawaha się, by akcyzę obniżyć. I znów będziemy mieli kolejny sukces rządu.

Socjotechniką jest też ukrywanie pewnych liczb. Rząd nie uwzględnił np. w nowelizacji tegorocznego budżetu, że do kasy państwa wpłynie 3,4 mld zł dywidendy z PZU. To poważne pieniądze w trudnej sytuacji naszego budżetu.

Nie zapędzajmy się w oskarżanie rządu o nieustanne granie PR-em. W momencie, gdy uchwalano nowelizację tegorocznego budżetu, nie znano jeszcze wyniku sporu PZU i Eureko i nikt nie mógł przewidziec, czy jakakolwiek dywidenda z zysku PZU wpłynie do budżetu. Ale zgadzam się z tym, że rządżacy nie chcą dziś zasypywać obywateli liczbami i mówić, ile to dodatkowych pieniędzy trafi do budżetu w przyszłym roku, bo chcą im w swoim czasie sprawić miłą niespodziankę. To jest działanie obliczone na sukces i ja to z politycznego punktu widzenia rozumiem. Niestety jako ekonomista oczekuję realnych, mocnych i głębokich działań, o których minister finansów na razie mówi, ale ich nie realizuje. A nie realizuje , bo boi się, że skończy jak AWS. Cztery reformy koalicji AWS-UW zmiotły te ugrupowania ze sceny politycznej. Potem już były tylko działania pod wyborców.

Mówiąc tak, kala pan własne gniazdo. Był Pan doradcą ekonomicznym pierwszego premiera z PiS Kazimierza Marcinkiewicza.

Jestem szczery: każdy rząd, także PiS działał pod publiczkę. Przygotowywaliśmy liczne reformy, także wydatków sztywnych. Choćby ówczesny wiceminister finansów Mirosław Barszcz przygotował 350 zmian w podatkach, ale nie weszły one w życie – mało tego część utknęła już na etapie prac w rządzie, a część trafiła do parlament i nic się z tym dalej nie działo. Zawsze był jakiś opór polityczny. Tak samo jest teraz, dlatego nie wierzę w szybką, głębszą naprawę finansów publicznych.