Sebastian Bykowski: Hakerzy, zagrożenia, nieświadomość, rozkwit czyli 10 lat e-bankowości w polskich mediach

Jak to bywa w mediach, w przypadku każdej nowej oferty od razu zaczęto przedstawiać jej plusy ale także eksponować minusy. Ciekawe, że prezentowane wówczas zagrożenia nie miały na początku tak silnego związku z działalnością hakerów. W co trudno dziś uwierzyć, praktycznie w ogóle temat ten nie zagościł w mediach. Jakie zatem były początki medialnej historii bankowości elektronicznej? Co działo się na łamach prasy zanim i po tym jak ta sfera branży finansowej okrzepła w świadomości czytelników?.

Cisza przed burzą

Z początku zainteresowanie mediów tematem e-Bankingu przypominało witanie się psa z jeżem. Jest fascynacja, brak wyraźnej strategii i zdecydowania. Tym samym, przez pierwszych siedem lat liczba artykułów poświęcona zagrożeniom ze strony hackingu nie zachwycała, ich forma i treść były również zupełnie inne od tych, na które napotkać możemy dziś, przeglądając prasę czy portale internetowe. Dominowały bardzo ogólne i zachowacze teksty o możliwościach, jakie na nas czekają. Pies odważniej podchodzi do jeża dopiero w roku 2005, kiedy to w polskich mediach rozpoczyna się szersza dyskusja nad zagrożeniami czyhającymi nad e-bankowością ze strony osób trzecich.

Błędem byłoby sądzić, że zanim to nastąpiło media nie były zupełnie świadome zagrożeń ze strony hackerów. Sposób informowania o tym niebezpieczeństwie był jednak bardzo powierzchowny. Można było zetknąć się z wysoce ogólnymi informacjami na temat „internetowego bezpieczeństwa”, istoty i sposobów zabezpieczania konta itd. Mówiło się o przyszłych rozwiązaniach zwiększających bezpieczeństwo, nie zaś o samym ich funkcjonowaniu i skuteczności. W treściach tych więcej było domniemań, spekulacji i ogólników, aniżeli soczystych konkretów.

„Hack-mafia? Być może, ale to na Zachodzie, nie u nas, w Polsce” – tak można by spuentować metatezę towarzyszącą dziennikarskim dywagacjom. Podobnie rzecz miała się z samą e-bankowością: „banki przez internet? Wygodne to i szybkie, ale zanim się przyjmie jeszcze trochę wody w rzece upłynie…” Czytelnik mógł się zapoznać z samym zjawiskiem e-konta, ale raczej przez pryzmat ciekawostki, nowinki. Przez pierwsze lata przedstawiane mu ono będzie jako swego rodzaju „wariacja na temat” normalnego, porządnego, „analogowego” rachunku z żywą panią w prawdziwym okienku, nie zaś jako idealny produkt.

e-przestępczość, e-konto, e-bank, e-pieniądz

Dopiero po pewnym czasie artykuły ulegają zmianie: media zaczynają patrzeć na problem e-Bankingu w sposób bardziej uporządkowany, mający nie tyle zwrócić uwagę klientów na samą istotę sprawy (takie doedukowywanie miało miejsce wcześniej), ale raczej mający zapoznawać z daną ofertą. Nasz medialny pies nie tylko przekonał się do wirtualnego jeża, ale zapragnął go również dobrze poznać i rozejrzeć się czy w pobliżu nie ma przypadkiem innych, jeszcze lepszych i ciekawszych okazów. A zatem, o ile wcześniej pojawiały się ogólne dane dotyczące rachunków wirtualnych na świecie – od USA aż po Indie – o tyle teraz przeważały dokładne dane dotyczące rodzimego rynku w Polsce. O zaletach e-Bankingu piszą zarówno tytuły specjalistyczne, ekonomiczne, jak i prasa regionalna. Tym samym o korzyściach tej bankowej oferty masowo informowane jest całe społeczeństwo, od przedsiębiorców, kierowników wysokiego szczebla, aż po szeregowych zjadaczy chleba. Trudno zresztą się dziwić, że media tak interesują się tym tematem. Samo relacjonowanie przemian na rynku wymaga nieustannego trzymania ręki na pulsie i staje się częstym newsem. Liczba nowości produktowych e-bankowości rośnie bowiem lawinowo. Od roku 2004 niemal nie ma miesiąca, w którym jakiś gracz polskiego rynku bankowości internetowej nie wprowadziłby nowej usługi w ofercie lub nie dokonał istotnych zmian w strukturze swoich produktów. I choć wydaje się, że temat ten nie mógłby być przez media bardziej eksploatowany, to jednak w ostatnich dwóch latach obserwujemy wręcz prawdziwą eksplozję w prezentowaniu nowych propozycji. Hasła pojawiające się w tym kontekście to „tanio i wygodnie”, „otwórz bank w domu”, „giełda w komórce”, „szybko”, „pewnie”, „oszczędnie”, „taniej niż w oddziale”, słowem – cała kaskada terminów zapewniających o opłacalności przeniesienia naszego konta do cyberprzestrzeni. Pojawiają się porównania konkretnych propozycji bankowych, zestawienia, rankingi, kto taniej, kto lepiej, kto szybciej, kto bezpieczniej… Być może nawet „kto bezpieczniej” przede wszystkim.

W czasach e-wszystkiego: e-commers, e-service, e-gosporarka, e-pieniądz, e-bankowość… nie mogło zabraknąć e-przestępczości. Jej obraz zaczyna się krystalizować szczególnie w aspekcie ataków na wirtualne banki. Oswojenie opinii publicznej z bankowością internetową sprawiło, że można było mówić o bardziej złożonych i znacznie bardziej niebezpiecznych zjawiskach aniżeli dotychczasowy pojedynczy hacker ślęczący przed ekranem komputera.

Cybermafia i osobista odpowiedzialność

Pierwsza dekada XXI w. to przełomowy moment w przedstawieniu niebezpieczeństw takich jak hacking. „Gazeta Wyborcza” w tym czasie ogłasza istnienie tajemniczej „cybermafii”. W ślad za tym złowieszczym zwrotem posypały się statystyki: 1,5 tysiąca włamań w miesiącu w Europie Zachodniej. W samym tylko marcu wykrytych zostaje aż 2,8 tys. fałszywych witryn internetowych służących do przechwytywania danych osobowych (tzw. phishingu) itd.

Magazyn „Infotel” w artykule z września 2006 roku roztoczył przed swymi czytelnikami wręcz apokaliptyczną wizję masowej liczby włamań, niemal nieograniczonych możliwości, jakimi dysponują hakerzy, zaprezentował także historie najbardziej spektakularnych przestępstw internetowych. Z kolei Tomasz Zińko, ówczesny dyrektor polskiego oddziału McAfee (producent systemów zapobiegających włamaniom z sieci), wskazywał, że samotny hacker to już przeszłość, przyszłość natomiast należy do zorganizowanych cybermafii, działających i pleniących się w sieci dzięki tzw. botnetom (sieciom składających się z tysięcy komputerów, bardzo często zwykłych użytkowników nie mających pojęcia, że ktoś z zewnątrz może sterować ich maszynami przy pomocy wszelakiej maści robaków i koni trojańskich).

Nie idzie to jednak w parze z rosnącą społeczną świadomością info-zagrożeń – ta w dalszym ciągu jest jeszcze znikoma i dopiero zaczyna raczkować. Sam Zińko nie wskazuje jednak bezpośrednich przyczyn tak znacznej liczby tego rodzaju wykroczeń. Robi to za niego – tym razem na łamach PC Formatu – Kevin Mitnick, niegdyś światowej sławy haker, obecnie – równie światowej sławy ekspert do spraw bezpieczeństwa komputerowego. Mitnick z rozbrajającą szczerością stwierdza, że kluczem do hakerskiego raju nie są wadliwie działające systemy, kiepskie oprogramowanie, dziury w fire-wallach. Systemy te są bowiem skuteczniejsze niż na ogół się sądzi. Jak zwykle zawodzi czynnik najbardziej prozaiczny z możliwych: ludzki. Nic nie ułatwia pracy hakerom tak jak ludzka nieostrożność. Nieopatrznie zostawione hasło dostępu, niekontrolowany dostęp do wewnętrznych zasobów firmy, „uprzejmi” urzędnicy, którzy w naglącej potrzebie pozwalają sprawdzić pocztę na swoim laptopie… Wykorzystywane w e-przestępstwach są coraz częściej techniki bezpośredniego wpływu na ludzi, umiejętnej perswazji itd. Bankowość internetowa i jej sukces – konkluduje Mitnick – zależą przede wszystkim od samych użytkowników oraz osób zajmujących się obsługą portali. W niedługim czasie w mediach pojawia się wyraźny trend wskazujący na osobistą odpowiedzialność za bezpieczeństwo konta, choć materiałów dokładnie przedstawiających zagrożenia czyhające ze strony hakerów wciąż jest jak na lekarstwo.

e-gangi zwierają szeregi…

Znacznie ciekawsza jednak wydaje się sama ewolucja zjawiska przestępstw komputerowych oraz jej odzwierciedlenie w mediach. Gdyby o strukturze i kondycji polskiej strefy hakerskiej wnosić na podstawie tylko przekazu medialnego, można by dojść do wniosków, że połowa pierwszej dekady XXI w. była okresem, w którym polscy przestępcy internetowi niejako przegrupowywali się i zwierali szeregi. A to wszystko przed nadchodzącym dopiero dla nich „złotym wiekiem”. Słaba świadomość zagrożeń zwiazanych z e-Bankingiem szła w parze z bardzo skąpą liczbą doniesień o „skokach” na elektroniczne pieniądze. Owszem, słychać było o samotnych strzelcach grasujących między jednym e-bankiem a drugim, podprowadzających od kilku do kilkudziesięciu tysięcy. Doniesienia te jednak nie koncentrowały się na banku, a na samym fakcie popełnienia przestępstwa, na działaniach policji, na procesie, na zasądzonej karze itd. Słowem – nie dostrzegano jeszcze problemu w bankowych systemach, a raczej w jednostkach, które w ogóle wpadają na podobne pomysły i łamią prawo. O zjawisku hackingu mówiło się w terminach patologii, a patologie zwykło się niwelować, a nie barykadować przed nimi. Do czasu. Materiały, w których akcent przesuwa się w stronę ochrony banków jako źródła problemów, zaczynają pojawiać się dopiero na przełomie 2006 i 2007 roku, a więc osiem-dziewięć lat po rozpoczęciu w Polsce ery wirtualnych rachunków. W listopadzie 2006 r. na łamach „GW” zamieszczony zostaje artykuł, w którym powołano się na wyniki większego testu bezpieczeństwa systemów bankowych. Najlepiej wypadają ING Bank Śląski, Nordea oraz BPH, stawkę zamykały m.in. Pekao i PKO BP.

Zabezpieczenia? Jakie zabezpieczenia?

Już w styczniu 2006 r. prasę i Internet obiegają wieści o tragicznie niekompletnych zabezpieczeniach w PKO BP. Zapory te bez większych problemów ominęli spece z Ihack.pl. Mało tego, wyliczyli oni podstawowe błędy systemu. Co na to PKO BP? Zaprzecza. Stwierdza, że problem w ogóle nie dotyczy bankowości elektronicznej, tylko serwisu informacyjnego. Wobec raportu Ihack.pl trudno, rzecz jasna, uznać tego rodzaju tłumaczenia za przekonujące. Ten sam problem dotyka zresztą nie tylko PKO BP. Informatycy portalu hacking.pl dla odmiany wzięli na warsztat podówczas najpopularniejszy bank internetowy – mBank. Jego system również okazał się w kilku miejscach dziurawy. Niemal pełna analogia z tą tylko różnicą, że bank nie zaprzeczył. W kwietniu z kolei przychodzi pora na ataki na Multibank, natomiast maj należy do hakerów okradających BPH itd. Wirtualny bank, niczym bajkowy król, okazuje się nagi. Rok 2006 staje się tym samym czasem brutalnej weryfikacji i nagłego uświadomienia sobie faktu, ile luk w systemach bankowości elektronicznej należy jak najszybciej uzupełnić. I że trzeba będzie zabarykadować się solidniej niż wcześniej się zdawało.

Nagły wzrost zainteresowania mediów ofertą bankowości elektronicznej nie był przypadkowy. Popularność e-banków okazała się zaskakująca chyba również dla samych banków. Instytucje te miejscami zdawały się być zupełnie nieprzygotowane na napływ klientów. Za przykład mogą służyć działania Citibanku, który, prawdopodobnie z powodu pośpiechu nad wprowadzaniem „gorącej” usługi, zaoferował konta internetowe posiadające tak niski standard, że obecnie niemal nie do pomyślenia są podobne rozwiązania nawet przy rejestracji konta na serwisie społecznościowym. „Business Week” przytaczał „zabezpieczenia” oferowane przez bank, czyli banalne login i hasło – dokładnie tak jak w przypadku zwykłej skrzynki e-mailowej. Żadnej listy haseł jednorazowych, nie mówiąc o hasłach generowanych na bieżąco. Wystarczy wejść i poczuć się panem na włościach. Skutkiem czego bank stał się ulubionym celem ataków hakerów wyspecjalizowanych w phishingu, czyli kradzieży danych osobowych.

Kody, hasła, piny, klucze dostępu…

Rezultat medialnej nagonki w temacie bezpieczeństwa kont internetowych jest bardzo łatwy do przewidzenia. Mniej więcej od połowy 2006 r. wyraźniej dostrzegalne są artykuły na temat coraz to nowych barier, kodów, haseł, kluczy dostępów i wszelakiej maści uprzykrzaczy życia e-przestępcom, które lada dzień mają być (lub właśnie zostały) wprowadzone. Co ciekawe, wątek bezpieczeństwa staje się jednym z podstawowych koni pociągowych, po którym to bardzo wiele obiecują sobie specjaliści od marketingu. Każde nowe zabezpieczenie jest dokładnie rozpromowane medialnie. Efekty takiej strategii obserwujemy do dnia dzisiejszego włącznie. Przykładowo, w ostatnich miesiącach przez ogólnopolskie media przetoczyła się fala pytań i wątpliwości dotyczących nowych zabezpieczeń wprowadzonych przez ING Bank Śląski, choć zastrzeżenia wysuwane przez dziennikarzy świadczą nadal o dość mocnym „zlaicyzowaniu” i – niestety – ignorancji samych autorów publikacji. Specjaliści i rzecznicy banku zmuszeni byli do powtarzania formułek o wzroście bezpieczeństwa danych, a nie jego spadku, choć dla osób nieco lepiej zorientowanych w ofercie – w przeciwieństwie do niektórych dziennikarzy – było to oczywiste.

O tym, że sam sektor bankowy zaczął reagować na rosnącą popularność e-Bankingu świadczyć mogą również zdecydowanie bardziej zorganizowane działania przedsięwzięte na początku 2007 roku. I choć to dopiero po pięciu latach od utworzenia pierwszego internetowego banku w Polsce, ważne, że temat zagościł na poważnie w mediach. W styczniu 2007 r. na łamach „Rzeczpospolitej” pojawia się artykuł o planach tworzenia ogólnopolskiego systemu identyfikacji klientów e-banków. Media wskazywały, że plany te jednak – jakże by inaczej – dopiero raczkują. Nagła krytyka mediów objawia w alarmujących doniesieniach na temat poziomu bezpieczeństwie e-pieniedzy jako o „palącym problemie polskich banków”.

Mało was… media o klientach e-bankowości…

Nie zmienia to jednak faktu, że wizerunek bankowości internetowej jako nowego zjawiska w ofercie, jest nie tylko przychylny – jest wręcz entuzjastyczny. Oczywiście, jak to bywa z każdą nowinką, można powiedzieć, że i w przypadku e-bankowości zainteresowanie tematem przechodziło przez trzy stadia: wyczekiwania, gwałtownej popularności oraz stabilizacji i standaryzacji. Jak czytamy w prasie z 2005 r., jeszcze przed trzema laty, a więc w roku 2002, rachunek internetowy posiadał zaledwie co setny klient banku, podczas gdy w roku 2005 liczba ta wzrosła dziesięciokrotnie. Swoistym znakiem czasu staje się zatem artykuł z wrześniowego numeru „Gazety Wyborczej” z 2007 roku. Wskazuje się w nim, że dziś z kont internetowych korzysta co piąty posiadacz rachunku, a zatem – uwaga – od roku 2005 notujemy dalszy dwukrotny wzrost. Sam mBank w latach 2005-2006 notuje 60-procentowy wzrost liczby kont. Nie to jest jednak ważne. Zdaniem gazety wciąż jednak jest to „tylko” co piąty klient, a zatem „mało nas, klientów e-banków!” – zdaje się krzyczeć i ponaglać to medium. Oczekiwania rynku e-bankowego i medialnego widocznie przegoniły, przynajmniej na razie, faktyczne chęci i potrzeby konsumentów. Mówi się, że „klienci banków w sieć dopiero wpadną”. Zatem złote czasy dla polskiej bankowości internetowej wciąż jeszcze przed nami.

Wiele wskazuje na to, że czasy te są coraz bliżej. Popularność e-banków – także w mediach – stale rośnie, a e-Banking przeciąga na swoją stronę również starsze generacje klientów. Do rzadkości należą opinie takie jak te z sondy ulicznej przedstawionej na łamach „Kuriera Lubelskiego”. „W ogóle nie mam do takiej bankowości zaufania. Jestem klientem tradycyjnego banku i nie zamierzam tego zmieniać. Karta bankomatowa to już wystarczająco duża nowoczesność”. Całe szczęście, że dla większości jest to nowoczesność raczej niewystarczająca. Wyraźnie zafascynowana e-bankowością jest młodzież, ale to nie dziwi. Wśród reszty dominują raczej postawy przychylne, ewentualnie wyważone, wskazujące wyraźne plusy i minusy. Wśród pierwszych, czego można było się spodziewać, przeważają takie argumenty jak szybkość, wygoda i niskie koszty internetowej bankowości. Wada, w zasadzie jedna, to zagrożenia ze strony hakerów. Zresztą opinia ta okazuje się, nie być pozbawiona podstaw. „Życie Warszawy” grzmi z nagłówków, że spośród krajów Europy Środkowo-Wschodniej, polscy hakerzy dokonują najwięcej cyberprzestępstw.

e-bankowość a możliwości Internetu

Wracając jednak do gwałtownie rosnącego powodzenia wirtualnych banków nie można zapomnieć, że ta zmiana nie miałaby szans na zaistnienie, gdyby nie obserwowana już od kilkunastu lat komunikacyjna i technologiczna rewolucja. Popularność Internetu, zmiany zachowań konsumenckich i zwyczajów w wirtualnym społeczeństwie pociągnęła za sobą całą serię innych zmian, w tym również zwianych z korzystaniem z usług bankowych. Już w pierwszej chwili na myśl przychodzą możliwości opłat za transakcje przez Internet za pomocą kart kredytowych czy systemy e-płatności w takich serwisach jak Allegro czy e-Bay. Jednak na szczególną uwagę zasługują prężnie wypracowane przez rynek nowe oferty bankowe. W tym kontekście warto wspomnieć o takim wydarzeniu rynkowym jak wprowadzenie mBankowego Supermarketu Funduszy Inwestycyjnych. Ta premiera może posłużyć do zobrazowania co najmniej kilku ciekawych zjawisk. Świadczy ona nie tylko o przeniesieniu się ważnej gałęzi usług bankowych do cyberprzestrzeni. Dominacja mBanku na tym polu – i niemal zupełny brak reakcji konkurencji – mimo wszystko obrazuje również dużą nieświadomość konsumentów co do możliwości jakie daje Internet. Przez znaczny okres SFI mBanku był jedynym podmiotem oferującym tak szeroki dostęp do oferty TFI. Brak inicjatywy ze strony innych banków w tej dziedzinie był porażający i niewytłumaczalny. Choć z drugiej strony, brak stosownej podaży uznać można odpowiedź na nikły popyt w tej sferze. A to akurat gorzej świadczy o polskich konsumentach. Z tych też powodów „Parkiet” w połowie 2006 r. grzmiał, że „fundusze przez Internet wciąż są niedoceniane!”. Oczywiście odpowiednie docenienie ich było tylko kwestią czasu, a o zamiłowaniu Polaków do obrotu swymi wirtualnymi środkami w ramach TFI i pompowaniu spekulacyjnych baniek mieliśmy się – niestety – niebawem przekonać…

Przyszłość… Nihil novi sub sole

Obserwując fascynację ofertą e-Bankingu, horrendalną wręcz liczbę materiałów, przedstawiającą ofertę, udoskonalenia, lepsze zabezpieczenia itd. trudno nie zadać sobie pytania o przyszłość tej gałęzi usług. Na tym polu media oferują dwa, zupełnie nieprzystające do siebie rodzaje spekulacji. Koncentrują się na samym rozwoju branży, jej perspektywach, możliwościach… Prasa zalewa wręcz czytelników danymi statystycznymi i wypowiedziami ekspertów skoncentrowanymi na gwałtownym wzroście oferty czy liczby rachunków. Czytając o e-bankach, dowiadujemy się nie tylko „z pierwszej ręki”. Pośrednio również o ich znakomitej kondycji informują działania „tradycyjnych” pionów poszczególnych banków, które – dla przykładu – każą sobie słono płacić za obsługę w okienku „analogowym” ażeby skuteczniej klienta wygonić przed okienko cyfrowe…

Tego typu trendy, w szerszej perspektywie, przypominają budowanie zamków na piasku. Konstrukcja wydaje się imponująca, prognozy oszałamiają, możliwości zdumiewają, przyszłość to Internet… Do rzadkości należą jednak komentarze poddające takie optymistyczne opinie w wątpliwość. Nie chodzi o zaprzeczanie faktycznym kierunkom rozwoju, bo z nimi dyskutować niepodobna. Chodzi raczej o pytanie o zagrożenia. Zwykłe powtarzanie znanej wszystkim mantry o hakerach to nic nowego. Tego rodzaju praktyka niewiele wnosi do dyskusji o przyszłości bankowości internetowej. A wydaje się, niestety, że jak na razie media nie stać na nic więcej. Co nowego można powiedzieć o hakerach ponadto, że w końcu znajdą sposób na nowe zabezpieczenia, a to wygeneruje potrzebę nowych zabezpieczeń itd. Z tego też powodu znacznie bardziej ciekawe (i niestety znacznie rzadsze) są teksty w stylu „Dnia e-krachu” Marka Rabija, dziennikarza „Newsweeka”. Nieco fatalistyczna wizja stara się równoważyć niedobór podobnych treści. Rabij przypomina spektakularną awarię komunikatora „Skype”, która uderzyła podówczas, bagatela, w 220 milionów użytkowników. Rabij pyta, co by było, gdyby taki chochlik dotknął podobną liczbę klientów banków, finansistów, przedsiębiorców, menadżerów co, oczywiście, jest do pomyślenia. Wnioski nasuwają się same, tym bardziej, że bez Internetu w wielu miejscach na świecie niemożliwe zaczyna być nawet skuteczne kierowanie ruchem na skrzyżowaniu, a co dopiero kierowanie przepływem pieniędzy. O chochlika nietrudno, zwłaszcza, że niekiedy przez naprawdę drobny błąd programisty zablokowanych zostaje kilkaset tysięcy witryn internetowych, co miało miejsce w 2004 r. w Hiszpanii. Blokada ta dotknęła również strony banków, mediów i urzędów.

Nie da się zaprzeczyć faktom, że gospodarka w ostatnim czasie przenosi się z przestrzeni rzeczywistej do wirtualnej, tylko czy naprawdę jesteśmy na to przygotowani? Być może mamy do czynienia ze zjawiskiem, którego skutków jeszcze nie potrafimy sobie do końca uzmysłowić? Być może entuzjazm towarzyszący promocji zalet e-Bankingu wynika przede wszystkim z tego, że póki co, nie było jeszcze niczego, co choćby odrobinę przypominało kryzysową sytuację na kształt awarii Skype? A przecież był to tylko komunikator, trochę „większe” gadu-gadu. Na polski e-Banking nie spadł jeszcze cios, który zatrząsłby portalami w posadach. I strach pomyśleć co się stanie, jeśli takowy spadnie. Miejmy nadzieję, że podobne głosy okażą się tylko „dmuchaniem na zimne”.

Być może jednak nie będzie tak źle. Gdyby wszystko zależało od pesymistów, nie jeździlibyśmy dziś samochodami, nie używali telefonów a maszyna parowa byłaby tylko niewykorzystanym patentem. Na ogół cywilizacji Zachodu z wieloma wynalazkami wychodzi lepiej aniżeli w kasandrycznych przepowiedniach. Giełda w telefonie, przelewy przez sms towarzyszą nam na co dzień. Może i czekają nas mniejsze i większe wstrząsy, przyszłość jednak – jak to miało już miejsce niezliczoną ilość razy – wchłonie nowości a ludzie się przyzwyczają, nawet „nieprzemakalni tradycjonaliści”. Staje mi przed oczami scena z drugiej części „Powrotu do przyszłości”, kiedy to podstarzały oprych Biff wysiada o lasce z latającej taksówki. „Ile się należy?”. Stary Biff przyciska kciuk do kwadratowej płytki. I po kłopocie.

Sebastian Bykowski
Prezes PRESS-SERVICE Monitoring Mediów sp. z o. o.
Współpraca
Marcin Szczupak oraz Tomasz Kozłowski

Artykuł pochodzi z Numeru Specjalnego Przeglądu Finansowego Bankier.pl

Partnerem wydania jest Inteligo