Surowce: wypłatę bierz w bilonie

Miedź zawarta w tysiącu monet jednogroszowych ma wartość nawet 15 złotych*. Być może już czas, aby zastanowić się, czy inwestycje w surowce są właściwą odpowiedzią na groźbę inflacji?

Grono ekonomistów oczekujących przyspieszającego wzrostu cen jest równie liczne, jak przeciwna drużyna, tzn. eksperci stawiający na zjawisko odwrotne do inflacji – deflację, czyli trwale taniejące dobra i usługi.

Ubiegłoroczny laureat Nagrody Nobla Paul Krugman jest zdania, że dominuje proces odpływu kapitału z realnej gospodarki  (np. w celu spłaty zaciągniętych wcześniej kredytów), a stąd już tylko krok do deflacyjnej spirali, z kolei wysokiej inflacji w najbliższych kwartałach oczekuje m.in. Bill Gross – zarządzający największym na świecie funduszem obligacji. Nie ma się co łudzić, że jakakolwiek publikacja danych ekonomicznych w przeciągu kilku tygodni rozstrzygnie tę akademicką debatę, ale realizacja któregokolwiek scenariusza będzie mieć poważne konsekwencje dla naszych portfeli. Ostatnio do głosu doszli zdecydowanie inwestorzy stawiający na inflację czy wręcz hiperinflację, więc bez deprecjonowania argumentów drugiej strony przyjrzyjmy się temu stanowisku.

W samym tylko maju indeks składający się z cen 19 surowców przemysłowych, rolnych i energetycznych zyskał 14 proc., notując tym samym najsilniejszy wzrost od 24 lat. Główna w tym zasługa cen ropy naftowej, która podrożała o ponad 30 proc. do blisko 70 USD za baryłkę. Od kilkunastu tygodni silnie rośnie cena soi, a miedź warta jest obecnie prawie dwukrotnie więcej niż na początku roku. Sugeruje to, że kapitał grubym strumieniem płynie praktycznie na wszystkie rynki surowcowe, a  percepcja inwestorów przesunęła się w kierunku pierwszych oznak końca recesji. Nie obserwujemy właściwie rozgraniczenia między rynkiem platyny, niklu, cukru czy soi – chociaż różne czynniki decydują o popycie i podaży na te dobra, ich ceny poruszają się w jednym kierunku, wskazując na zakupy koszykowe dokonywane przez inwestorów instytucjonalnych. Chętnych ulokować pieniądze na rynkach, które jeszcze niedawno były kojarzone z wyższym ryzykiem niż rynki akcji, przybyło w zaskakująco szybkim tempie, lecz to niekoniecznie argument potwierdzający tezę, że recesja dobiega końca.

Historycznie po okresie spowolnienia gospodarczego rosnące ceny surowców były w myśl teorii cykli koniunkturalnych pierwszym symptomem ożywienia. Jeśli uznamy, że obecna recesja nie różni się niczym szczególnym od kilku ostatnich (a to teza na starcie skazana na niepowodzenie), moglibyśmy sądzić, że kilkudziesięcioprocentowe zwyżki cen surowców na przestrzeni bardzo krótkiego okresu, oznaczają, że globalny wzrost gospodarczy czeka tuż za rogiem. Na ten ruch złożyły się jednak czynniki nie mające wiele wspólnego z takim optymistycznym punktem widzenia.

Po pierwsze inwestorzy boją się, że banki centralne straciły kontrolę nad systemem finansowym i drukując bez umiaru pieniądze stąpają po cienkiej linie rozwieszonej nad przepaścią. Fakt, że Fed wyemituje kolejny bilion dolarów, aby poprawić płynność banków, nie oznacza, że ktoś wzbogacił się o podobną kwotę. Wręcz przeciwnie – więcej gotówki w obiegu oznacza, że wartość każdego dolara zostaje proporcjonalnie obniżona, zwłaszcza, że w gospodarce panuje stagnacja lub nawet powolny wzrost. W prostej linii przekłada się to na wzrost cen produktów i usług, czyli wysoką inflację – pieniądze, które pojawiły się z nikąd trzeba nagle wprowadzić w obieg, kupując rozmaite aktywa. Część środków trafia na rynek windując ceny akcji bez jakiegokolwiek powiązania ze rzeczywistą kondycją spółek, część natomiast siłą rzeczy musi wylądować na rynku surowcowym. Tak się właśnie dzieje: inwestorzy powoli tracą wiarę w siłę dolara, a że ceny większości surowców wyrażone są właśnie w tej walucie, nieuchronną konsekwencją jest ich wzrost.

Po drugie wysokie ceny surowców to miecz obusieczny. Dla krajów i firm posiadających nadwyżki surowcowe oznacza to możliwość uzyskania korzystniejszych cen i zarobienie na pokrycie kosztów. Kraje eksportujące ropę zrzeszone w organizacji OPEC załamywały ręce, gdy baryłka kosztowała ok. 35 USD – musiały bowiem dopłacać przynajmniej kilkanaście dolarów do każdej wydobytej baryłki. Prognozy zapotrzebowania na energię w 2009 r. i 2010 r. – zarówno w wykonaniu samego kartelu, Międzynarodowej Agencji Energii, jak i poszczególnych biur maklerskich – są najbardziej pesymistycznie co najmniej od lat ‘80 ubiegłego wieku. OPEC jednak chcąc sprzedać jak najwięcej ropy po atrakcyjnych cenach w tym roku nie zdecydował się na obniżenie limitów wydobycia, ale drastycznie ograniczył inwestycje w nowe projekty. Chyba nie trzeba tłumaczyć, jaki wpływ będzie miało to na najbardziej energochłonne gospodarki świata gdy zaczną one stawać na równe nogi. W Polsce ceny paliwa są dość luźno powiązane z notowaniami ropy, gdyż koncerny zwracają uwagę także na notowania złotego i inne czynniki, ale np. amerykański konsument już teraz za napełnienie baku płaci dwa razy tyle co w lutym. Podobne zjawisko dotyczy właściwie dowolnego surowca, którego cena wystrzeliła w górę. Czy pomoże to gospodarkom wrócić na ścieżkę wzrostu?

Po trzecie gros kapitału trafiającego na rynek miedzi, ropy czy złota, pochodzi od inwestorów wycofujących się z amerykańskich obligacji. Widać to szczególnie w rosnących rentownościach papierów dziesięcio- i trzydziestoletnich. Pamiętając, że to właśnie długoterminowe obligacje rządowe decydują o oprocentowaniu kredytów hipotecznych w USA, utrzymanie tej tendencji przekreśla właściwie szanse na szybkie odbicie na rynku nieruchomości. Przeciętny obywatel USA z pewnością nie weźmie kredytu na 5 proc. (pomijając fakt, że banki niechętnie pożyczają pieniądze nawet najzamożniejszym), gdy oszczędności odłożone na lokacie nie przynoszą nawet 1 proc.

Najpewniej po okresie szalonych zakupów surowców przyjdzie pora na silną korektę ich cen, ale z wielu jest inwestorów, którzy nie zdążyli w porę wsiąść do pędzącego już pociągu. Z trendem nie warto walczyć – rynki mogą pozostać nieracjonalne dłużej niż najzamożniejsi inwestorzy są w stanie utrzymać płynność. Zanim więc poprosimy pracodawcę, aby pensję wypłacał nam w „miedziakach”, zastanówmy się, czy aby nie działamy pod wpływem owczego pędu i nie wsiadamy, jak w piosence Maryli Rodowicz „do pociągu byle jakiego”.
 

Łukasz Wróbel,
analityk Open Finance

* Monety jednogroszowe bite są ze stopu MM59 (mosiądz manganowy; mosiądz to stopy miedzi i cynku z zawartością cynku do 40 proc.). Jednogroszówka o wadze 1,64 grama zawiera więc co najmniej 0,984 grama miedzi. Tysiąc monet (o łącznym nominale 10 zł) zawiera 0,984 kg miedzi. Tona miedzi warta jest prawie 5 tys. USD – kilogram to 5 USD – czyli ponad 15 zł. Ze względu na nieznany nam koszt wydzielania miedzi ze stopu, zdanie z leadu należy traktować czysto umownie. Tym bardziej, że traktowanie monet jako metalowego złomu jest prawnie zabronione i podlega karze więzienia.

Artykuł pochodzi z archiwalnego numeru Przeglądu Finansowego Bankier.pl.
Chcesz otrzymywać aktualne informacje, nowe wywiady oraz podsumowanie najważniejszych wydarzeń mijającego tygodnia ze świata finansów?
Zapisz się na bezpłatną subskrypcję Przeglądu Finansowego Bankier.pl, by w każdy poniedziałek otrzymywać najnowszy numer naszego tygodnika.

Źródło: Bankier.pl