Szykowanie bazy do dwóch kolejnych lat

W USA przed przedłużonym z powodu Święta Pracy weekendem, po którym podobno ma dojść do przeceny (taki jest wydźwięk tego, co mówi się w sieci i innych mediach) niedźwiedzie powinny mieć w piątek przewagę. Okazało się, że rynek zaskoczył tę bojącą się spadków większość i ruszył na północ. Niedźwiedzie będą teraz miały sporo czasu na przemyślenie zaistniałej sytuacji.

Zakładam, że we wtorek wcale nie będą tak bardzo chętne do ataku. Spójrzmy jednak na to, co mogło wpłynąć na nastroje.  

Twierdzi się, że to publikacja miesięcznego raportu z rynku pracy pomogła bykom, ale to chyba nie do końca jest prawda. Owszem ubyło 216 tysięcy miejsc pracy, czyli najmniej od roku i mniej niż oczekiwano, ale to nie jest wielkie osiągnięcie. Jednak na tle zrewidowanych w górę danych z poprzedniego miesiąca (276 tys.) te dane wyglądały na całkiem niezłe. Co prawda stopa bezrobocia wzrosła z 9,4 (po dziwnym spadku w zeszłym miesiącu z 9,5 proc.) do 9,7 proc., czyli do wartości najwyższej od 26 lat, ale w USA rynek niezbyt przejmuje się tymi danymi, bo są one zdecydowanie mniej miarodajne niż zmiany w zatrudnieniu.  

Na rynku akcji początek sesji był niepewny, ale potem rynek ustabilizował się na poziomie niewiele wyższym od czwartkowego zamknięcia. Dopiero po 3 godzinach od publikacji tych danych indeksy ruszyły mocniej na północ. Trudno nawet znaleźć jakiś jeden powód takiego wzrostu. Gracze pojechali na wydłużony weekend i dlatego też znacznie spadł wolumen, co wagę wzrostu umniejsza. Nie zmienia to postaci rzeczy, że czwartkowy i piątkowy wzrost zmniejszył skalę rozpoczętej w poniedziałek korekty do symbolicznych rozmiarów.  

Przechodząc do Polski muszę napisać o tym, że w sobotę Jacek Rostowski, minister finansów zamieścił w gazetach („GW”, Rzeczpospolita”) list, w którym informuje, że deficyt budżetowy planowany na 2010 rok wyniesie 52,2 mld złotych, czyli o 25 mld więcej niż na ten rok i o 14 – 20 mld więcej niż oczekiwali ekonomiści. Co takiego się stało, że rząd zrezygnował z obrony świętej krowy, jaką był deficyt? Media piszą/mówią, że nie wiadomo, że fatalne przychody, że dramat. Nie do końca tak jest.

„Dziennik” pisze, że duża część tego wzrostu deficytu wynika z włączenia do budżetu centralnego Krajowego Funduszu Drogowego oraz dotacji na FUS (części dotacji). Nie wiem, ile w tym prawdy, bo nigdzie indziej tego nie znalazłem. Wydaje się jednak, że coś w tym jest, bo deficyt finansów publicznych (szersza kategoria) ma wzrosnąć jedynie o około 13 miliardów złotych. Z tego wniosek, że JVR po prostu urealnił deficyt, zwiększając go w stosunku do obecnego poziomu 27 mld „jedynie” o kilkanaście miliardów, czyli mniej więcej o tyle, o ile było oczekiwane (32 – 38 mld).  

Po co to zrobił? To dosyć proste. Rok 2010 jest rokiem wyborów prezydenta. Taki deficyt daje możliwości manewru. Przecież w przypadku problemów zawsze będzie można znowu zmusić KFD i FUS do wzięcie kredytów, co zmniejszy deficyt budżetu centralnego. Jeśli w tym roku zadłużenie przekroczy 50% PKB to stosunek deficytu do przychodów w budżecie na 2011 rok musi być mniejszy/równy tegorocznemu. Jeśli zadłużenie przekroczy 50% to na 2011 rok (wybory do sejmu) też będzie można wstawić deficyt niewiele mniejszy niż 50 mld. Ważne jest też to, co działoby się z budżetem na 2012 rok szykowanym przed wyborami parlamentarnymi w 2011 roku. W 2010 roku grozi nam przekroczenie 55 procent zadłużenia, a to już grozi bardziej poważnymi konsekwencjami. Tym bardziej przyda się ustawienie wyższego deficytu w roku 2010. Inaczej mówiąc: minister przygotował bazę na lata 2010 – 2011. To bardzo przemyślana taktyka.  

List do gazet w piątek wieczorem też był przemyślany. W czasie weekendu politycy się już wyzłośliwili, ekonomiści (niektórzy) powiedzieli, że to było tylko urealnienie, o którym wspominałem powyżej. Jeśli mam rację to złoty (po początkowym osłabieniu) po 1-2 dniach wróci do formy, a akcje nie zareagują. Nawiasem mówiąc wystarczy w poniedziałek lub wtorek albo w oba te dni wymienić na rynku większą ilość środków pomocowych z UE, żeby rynek walutowy doszedł do wniosku, że deficyt złotemu nie zaszkodzi, a to zwiększyłoby presję na umocnienie złotego. Motywów tego posunięcia nie pochwalam, ale muszę uznać, że to był majstersztyk.

Popatrzmy teraz na akcje. GPW rozpoczęła piątkową sesję tak jak powinna była ją rozpocząć: niewielkim wzrostem. Byki korzystały z europejskiego odbicia i bardzo szybko podniosły WIG20 o ponad 1,5 procent. Potem chęć do kupna nieco zmalała i rynek wszedł w fazę wyczekiwania z lekką tendencją wzrostową. Wystarczyło jednak niewielkie pogorszenie nastrojów w Europie, żeby kontrakty zepchnęły u nas cały rynek w dół. Potem znowu zapanował marazm trwający do momentu opublikowania nowych prognoz MFW dla poszczególnych krajów (lepszych od ostatnio publikowanych). Indeksy znowu ruszyły na północ, ale był to wzrost nietrwały.  

Marazm skończył  się po publikacji danych w USA. WIG20 błyskawicznie znalazł  się na poziomie czwartkowego zamknięcia, a potem zabarwił  się na czerwono. Zakończyliśmy sesję spadkiem o 0,2 procent, czyli żadnym. Nie byłoby tego spadku, gdyby sesja kończyła się godzinę później. W chwili zakończenia naszej sesji Amerykanie nie mogli się jeszcze zdecydować, czy kupować akcje czy je sprzedawać. Dlatego też dzisiaj indeksy powinny wzrosnąć.
 
Piotr Kuczyński
Źródło: Xelion. Doradcy Finansowi