W czerwcu nowa prognoza PKB i nowelizacja budżetu

Wtedy napłyną wiarygodne informacje o wpływach z podatków PIT i CiT za ubiegły i bieżący rok – dowiedział się dziennik „Polska”. Na wczorajszym posiedzeniu rząd zredukował natomiast prognozę wzrostu PKB w przyszłym roku. Ma wynieść ledwie od 0,5 do 1,3 proc. zamiast 2,2 proc.

Agencja Reutera doniosła wczoraj, powołując się na własne źródła, że rząd już teraz obniży tegoroczną prognozę wzrostu gospodarczego z 1,7 proc. do 0,5-1 proc. PKB. Przedstawiciele Ministerstwa Finansów – wiceminister Elżbieta Suchocka-Roguska oraz Szymon Milczanowski – szybko temu zaprzeczyli.

– Nie możemy podejmować takich decyzji w oderwaniu od rzeczywistości. Musimy poczekać do połowy czerwca, by ocenić wpływy podatkowe PIT i CIT za ubiegły rok i VAT za pierwsze miesiące tego roku. Na razie wiemy za mało, by zmieniać prognozy – powiedział „Polsce” Milczanowski, wiceszef biura ministra finansów Jacka Rostowskiego.

Rząd jest niechętny jakimkolwiek zmianom w prognozach choćby dlatego, że już dwukrotnie je zmieniał. Według szacunków premiera Tuska z lata ubiegłego roku nasza gospodarka miała się w tym roku rozwijać w tempie 5 proc. Jesienią rząd skorygował prognozę do 3,7 proc., by na początku tego roku przyznać, że nasza gospodarka z powodu światowego kryzysu może urosnąć jedynie o 1,7 proc.

– Na razie jest jeszcze zbyt wiele niewiadomych, by rząd cokolwiek mógł zrobić. To, czy będziemy mieli wzrost gospodarczy, zależy też przecież od innych wskaźników ekonomicznych – produkcji, sprzedaży, kondycji banków, a o tym będziemy lepiej poinformowani dopiero po pierwszym półroczu. Wówczas takie dane są publikowane – uważa Rafał Antczak, wiceprezes Deloitte.

Dotychczasowe informacje o stanie naszej gospodarki faktycznie nie uzasadniają wielkiej rewolucji w budżecie. W marcu produkcja przemysłowa spadła w skali roku jedynie o 2 proc., podczas gdy w lutym o prawie 15 proc. Ze sprzedażą detaliczną jest podobnie – spadła w marcu o niecały procent w porównaniu z ubiegłym rokiem. Ważne jest też to, że aż 60 proc. przedsiębiorstw mimo napiętej sytuacji finansowej planuje dalsze inwestycje.

Jedynym, ale poważnym powodem do zmartwienia dla rządzących są niskie wpływy z podatku VAT za pierwsze cztery miesiące tego roku. Ze wstępnych szacunków wynika bowiem, że do 1 maja 2009 r. do państwowej kasy wpłynęło ok. 34 mld zł, podczas gdy w tym samym okresie ubiegłego roku było to 35,4 mld zł. Rząd przewidział tymczasem w ustawie budżetowej, że tegoroczne dochody podatkowe z VAT, PIT, CIT i akcyzy będą o prawie 10 proc. wyższe niż w roku ubiegłym.

Niższe wpływy z podatku VAT to bezpośredni rezultat spowolnienia gospodarczego – firmy, obawiając się kryzysu i braku zamówień na swoje towary, zaczęły gwałtownie ograniczać zakupy. Zaniepokoił się tym wicepremier i minister gospodarki Waldemar Pawlak, który nie wykluczył nowelizacji budżetu i korekty prognozy wzrostu gospodarczego, ale dopiero w połowie roku.
Gdyby do niskich przychodów z VAT doszły jeszcze niskie wpływy z podatków bezpośrednich i akcyzy, rząd musiałby znowelizować budżet. To byłaby dla ministra finansów Jacka Rostowskiego bardzo trudna decyzja. Oznaczałaby albo dalsze cięcia wydatków, albo podniesienie składki rentowej.

To pierwsze raczej nie wchodzi w grę, bo już na początku roku premier nakazał wszystkim resortom ścięcie wydatków o prawie 20 mld zł. Sama wiceminister Suchocka-Roguska podkreślała, że nie za bardzo jest już na czym oszczędzać. Z kolei prof. Stanisław Gomułka, główny ekonomista BCC i były wiceminister finansów, twierdzi, że podniesienie składki rentowej może spowodować weto prezydenta, który zapewne nie zgodzi się na obciążenie pracodawców i pracowników.

– Zostaje więc tylko podniesienie deficytu budżetowego. Uważam, że jest to jedyne wyjście z tej sytuacji – twierdzi Gomułka.

Rostowski nie chce na razie słyszeć o zwiększaniu deficytu ponad 18,2 mld zł, bo zagroziłoby to naszemu wejściu do strefy euro w 2012 r.

Tomasz L. Rożek