Wealth Solutions: Czy warto jeszcze inwestować w BRIC?

Czy obecnie warto naśladować tych, którzy kupiwszy „cegłę” (BRICk to po angielsku cegła, stąd ta znana w opracowaniach ekonomicznych gra słów) zarobili 200 albo i ponad 500 procent? Skala wzrostów na tych rynkach za ostatnie 4-5 lat jest naprawdę olbrzymia i rodzi trudną do opanowania pokusę własnej partycypacji w tym giełdowym eldorado. Ten sielski obraz mąci tegoroczna duża zmienność indeksów, gwałtowne korekty cen akcji, recesyjne zagrożenia i kolosalne pęknięcia w pozornie bezpiecznym i do niedawna stabilnym amerykańskim systemie finansowym. Powstaje pytanie, czy aby na taką inwestycję nie jest za późno. No tak – powiedzą nie bez racji inni – ale przecież rozkwit tych gospodarek jest obliczony na długie dekady, więc to dopiero początek ich wielkiej ekspansji.

Oba przeciwstawne toki rozumowania są podbudowane silną argumentacją i w rezultacie budzą uzasadnione rozterki. Spróbujmy więc naświetlić blaski, którymi emanuje BRIC oraz bieżące zagrożenia mogące ten splendor na jakiś czas stłumić.

Niezależnie od fundamentalnych różnic między poszczególnymi krajami, ich wspólnym mianownikiem jest dokonanie znaczących przemian (na swój własny sposób) na drodze do wolnego rynku we współczesnym rozumieniu. Oczywiście nierzadko nie osiągnięto choćby półmetka ostatecznego celu (np. demokracja w Chinach długo jeszcze będzie pustym hasłem), jednak ogół dokonań reformatorskich wraz z niskimi kosztami produkcji zwrócił uwagę ugruntowanych mocarstw z wielomiliardowymi kapitałami. Proces emancypacji „nowych” gospodarek znalazł odbicie w przenoszeniu doń działalności gospodarczej przez korporacje ze „starych” mocarstw, dynamicznym wzroście produkcji, rozwoju infrastruktury, zwiększeniu wymiany handlowej. Wymusza ponadto dostosowania legislacyjne oraz, mimo przepastnych rozwarstwień, podnosi status materialny całych warstw społecznych.

Trzeba mieć świadomość, że BRIC zamieszkuje około 2,8 miliarda obywateli, co stanowi niemal połowę zaludnienia ziemi. Wspólnym mianownikiem tych wielkich populacji jest wieloletnie niedoinwestowanie gospodarstw domowych, obrazowane żenującym poziomem dochodów. Położenie ekonomiczne tych społeczeństw od kilku lat ulega poprawie w coraz szybszym tempie, a łącznie stanowią one olbrzymi rynek konsumencki z długoletnim potencjałem rozwoju adekwatnym do zapóźnień cywilizacyjnych. Kierunek przepływu kapitału widać po pęczniejących nadwyżkach notowanych przez BRIC w wymianie handlowej z krajami rozwiniętymi. Nie pozostało to także bez wpływu na popartą wynikami finansowymi bardzo silną falę wzrostową cen akcji na giełdach tych krajów.

Brazylia

Po kryzysie argentyńskim z 2001 r. zostało mgliste wspomnienie. Brazylia otrzymała w połowie 2002 r. od Międzynarodowego Funduszu Walutowego potężny stabilizacyjny zastrzyk 30,4 mld dolarów (spłacony już w 2005 r.). Uważnie obserwowano poczynania nowo wybranego socjalizującego prezydenta Lula da Silvy, który wykazał determinację w walce z inflacją oraz w przeprowadzaniu reform fiskalnych. Wskaźnik inflacji na poziomie konsumentów (CPI) w 2003 r. zbliżył się do 17 proc., wymuszając zacieśnienie polityki monetarnej. Główna brazylijska stopa zbliżyła się do 27 proc. w połowie 2003 r., po czym równolegle do malejącej inflacji nastąpiły jej systematyczne obniżki. Od września 2007 główna stopa wynosi 11,25 proc., co i tak jest wysokim poziomem wobec inflacji pozostającej nieco poniżej tegorocznego celu inflacyjnego wyznaczonego na 4,5 proc.

Wraz z krajami Ameryki Południowej i Łacińskiej Brazylia wróciła do łask inwestorów na początku 2003 r., w czym pomogły bardzo niskie stopy procentowe w USA i Japonii. Duży dyferencjał stóp między krajami rozwiniętymi a rozwijającymi się przy tanim pieniądzu oferowanym przez pierwszą grupę państw rozkręcił machinę carry trade. Najludniejszy, 170-milionowy kraj Ameryki Południowej z dwiema głównymi aglomeracjami (Rio de Janeiro, Sao Paulo) oferował bardzo zachęcające perspektywy: bogactwo surowców naturalnych gospodarczo uzupełniał rozwój przemysłu ciężkiego, co znalazło uznanie w podniesieniu ratingów przez międzynarodowe agencje. Lokalna waluta (real) umocniła się od 2003 r. względem dolara o ponad 50 proc. Tempo rozwoju gospodarczego jest bliskie 4,5 proc. wobec 3,7 proc. w 2006 r., a relacja długu publicznego do PKB nie przekracza 45 proc. Od pięciu lat kraj notuje nadwyżkę w wymianie handlowej.

Główny indeks giełdy brazylijskiej (BOVESPA) od początku 2003 r. do schyłku 2007 r.. wzrósł o ok. 550 proc. Niemal ćwierć indeksu stanowią dwie spółki: petrochemiczna Petrobras oraz wydobywcza Vale do Rio Doce, zatem w kontekście surowcowego rajdu ostatnich lat tak silne zachowanie indeksu giełdy w Sao Paulo nie dziwi (rys. 1).

Rysunek 1. 10-letnia historia notowań indeksu BOVESPA

(źródło: stooq.com)

Mimo pozytywnych długoterminowych perspektyw dla gospodarki brazylijskiej na obecnym etapie jest dość drogo: wskaźnik P/E (cena/zysk) dla indeksu Bovespa wynosi około 26. W obliczu materializującej się recesji w USA oraz słabnącej koniunktury w Europie istnieje ryzyko przeceny surowców przemysłowych, co może obniżyć rentowność spółek surowcowych i wywołać niemałą przecenę indeksu. Wskutek tegorocznej zapaści amerykańskiego rynku kredytów hipotecznych od lata maleje apetyt na ryzyko, a real zahamował aprecjację do dolara i trzeci miesiąc nerwowo oscyluje wokół poziomu 1,8. Ryzyko inwestycji przy obecnych cenach należy uznać jako wysokie mimo wciąż wysokich realnych stóp procentowych oraz atrakcyjnego dyferencjału względem oprocentowania głównych walut krajów rozwiniętych.

Rosja

Kryzys rosyjski z 1998 r. będący przedłużeniem turbulencji azjatyckich z poprzedniego roku jest wydarzeniem odległym czasowo, ponadto umiejscowionym w realiach gospodarczych zupełnie innych od dzisiejszych. Największą ekonomiczną i coraz częściej polityczną bronią Rosji są potężne zasoby surowców naturalnych: gazu i ropy naftowa. Latem 1998 r. „czarne złoto” wyceniane było śmiesznie tanio (jak na dzisiejsze czasy) na ok. 11-12 USD za baryłkę. Sierpniowemu załamaniu rubla towarzyszyła hiperinflacja bliska 100 proc., a sytuację pogarszał gwałtowny odpływ kapitału zagranicznego. Na niewiele wówczas zdał się przyznany tuż przed wybuchem kryzysu ponad 20-miliardowy (w USD) pakiet pomocowy przyznany przez MFW i Bank Światowy.

Od tamtego czasu ten największy powierzchniowo kraj świata powrócił do bardzo ważnej roli w gospodarce globalnej. Przeciętna roczna dynamika PKB za ostatnie 8 lat wynosi aż 6,7 proc., czyli tyle ile w Polsce w 2007 r. u szczytu obecnego cyklu. Kluczowym czynnikiem rosyjskiej ekspansji jest dynamiczna hossa na rynku ropy i gazu, która zbiegła się w czasie z początkiem ery prezydenta Putina. Surowce te wraz z metalami odpowiadają za ok. 80 proc. rosyjskiego eksportu. Rosja jest największym producentem ropy spoza kartelu OPEC. Zwielokrotnione przez kilka lat wpływy z tytułu eksportu wspomnianych paliw pozwoliły wygenerować duże nadwyżki handlowe. Zgromadzony poziom rezerw dewizowych oceniany na 400 mld dolarów jest bezpieczny, gdyż przekracza zewnętrzny dług Rosji. Niemal dwa lata temu zakończono spłacanie długu wobec Klubu Paryskiego. Dobrym posunięciem było „zaparkowanie” części nadwyżek w funduszu stabilizacyjnym powołanym na wypadek nadejścia trudniejszych czasów. Na koniec września br. było tam ulokowane 140 mld dol.

Trzeba przy tym odnotować, że struktura rosyjskiego produktu ulega korzystnej dywersyfikacji. Dynamika konsumpcji sięga 11 proc., a sektor bankowy rośnie w siłę notując w br. wzrost akcji depozytowej o 35 proc. oraz kredytowej o 47 proc. Konsumpcyjnemu zrywowi i budowlanemu boomowi (w kilku głównych aglomeracjach) towarzyszy jednak luzowanie polityki fiskalnej. Inflacja, która spadła do wartości jednocyfrowej ostatnio zbliża się do 12 proc. Jednak żelazna ręka rosyjskiej "demokracji" skutecznie tłumi wszelką opozycję i roszczenia, natomiast namaszczenie przez Putina swojego następcy w osobie Miedwiediewa zapewnia ciągłość obranego kursu.

Zagrożenie dla tempa rozwoju rosyjskiej gospodarki stanowi możliwa przecena strategicznych surowców na światowych giełdach towarowych, wywołana problemami w gospodarkach anglosaskich oraz spodziewanym ochłodzeniem gospodarczym w Chinach. Mimo to dzięki ściślejszej współpracy z krajami zachodnioeuropejskimi zbyt gazu i ropy pozostaje niezagrożony. Niedobrze natomiast dzieje się w demografii, gdyż co roku ubywa kilkaset tysięcy Rosjan. Z drugiej strony efekt tego ubytku rekompensowany jest przez zawrotne tempo bogacenia się licznych oligarchów.

W świetle powyższych procesów nie dziwi bardzo silna, właściwie już sześcioletnia hossa na moskiewskiej giełdzie. Z rysunku 2 widać, że na przestrzeni tego czasu zwyżka zbliża się do tysiąca procent, a odnosząc obecne poziomy do dołka z sierpnia 1998 wynik jest dalece bardziej zawrotny.

Rysunek 2. 10-letnia historia notowań indeksu RTS

(źródło: stooq.com)

Indeks RTS jest znacznie obciążony przedsiębiorstwami petrochemicznymi i wydobywczymi, choć od kilku lat rośnie udział sektora bankowego. Waluacja rynkowa wskaźnika wynosząca 13 wciąż pozostaje atrakcyjna, jednak swój negatywny wpływ odgrywa tutaj ręczne sterowanie Kremla (vide Gazprom). Z podobnych choć mniej drastycznych względów rodzimy kombinat KGHM kwotowany jest z jednocyfrowym P/E (zbyt duża rola państwa i związków w przedsiębiorstwie nie pozwala go skutecznie przygotować na trudniejsze czasy).

Jak widać, indeks rosyjski jest o połowę tańszy od brazylijskiego. Ryzyko korekty rzędu 20 proc. przyszłym roku istnieje, choć skala ewentualnych spadków zdeterminowana będzie przez sytuację na rynkach paliw. Po prezydenckiej zmianie warty w marcu 2008 większych zagrożeń politycznych nie widać, chyba że któryś z czołowych oligarchów pójdzie w ślady niepokornego Michaiła Chodorkowskiego – wtedy może dojść do krótkiej i gwałtownej wyprzedaży akcji.

Indie

Drugi najludniejszy kraj świata z ponad miliardem obywateli został już dawno odkryty przez międzynarodowe koncerny. Od początku lat 90. ubiegłego wieku władze konsekwentnie otwierają gospodarkę Indii na inwestycje zagraniczne. Ograniczany jest stopień regulacji gospodarki przez państwo, m. in. za sprawą dopuszczenia współudziału podmiotów zagranicznych w pewnych branżach.

Indie wyróżniają się na tle poprzednich dwóch krajów relatywnie wysokim udziałem sektora usług w gospodarce narodowej (sięga 54 proc. PKB, czyli dwa razy więcej niż rolnictwo). Kraj o profilu typowo rolniczym stał się na przestrzeni jednego pokolenia żyznym inkubatorem technologii informatycznych i telekomunikacyjnych. Niemal 30 proc. spośród półmiliardowej siły roboczej pracuje w sektorze usług. Dopełnieniem tego jest trwająca od kilku lat hossa na surowcach rolnych, stanowiąca istotny, dodatkowy wkład we wzrost gospodarczy.

Dynamika PKB na początku nowego tysiąclecia oscylowała wokół 5 proc., jednak od 2-3 lat przekracza 7 proc., a w br. zbliży się do 9 proc. Liczby te robią wrażenie, jednak ich wymowę osłabia przeliczenie produktu na mieszkańca. W br. będzie to niecałe 800 dolarów, co jest wartością niemal 9-krotnie niższą niż w Rosji. Taki stan rzeczy jest podzwonnym wielowiekowego systemu kastowego, który pozostawił po sobie spauperyzowane wielomilionowe masy żyjące za niecałe pół dolara dziennie. Współczynnik dzietności kobiet w Indiach jest bliski 3, zatem eksplozja demograficzna dalej będzie trwać. Co ciekawe jednak, według wieloletnich statystyk maleje odsetek obywateli żyjących poniżej granicy ubóstwa. W 2005 r. szacowano go na 22 proc. Siła nabywcza tej ogromnej masy konsumentów powoli się więc poprawia.

Inflacja w Indiach wykazuje tendencję lekko zwyżkującą i może w br. osiągnąć 6 proc. Główna stopa wynosząca aktualnie 7,75 proc. realnie nie jest duża. Jednak dynamika importu dwukrotnie przewyższająca w ostatnich kwartałach wzrost eksportu przekłada się na deficyt obrotów bieżących. Na razie pozostaje on na niegroźnym poziomie ok. 5 mld dolarów kwartalnie.

Główny indeks giełdy w Bombaju obejmujący 30 największych spółek, otarł się niedawno o barierę 20 tys. punktów. Skala wzrostów liczona od początku 2003 r. jest porównywalna z giełdą brazylijską i jest bliska 600 proc. Podobna jest również wycena tego wskaźnika, mierzona relacją cena/zysk. Wynosi ona obecnie ok. 26, czyli wysoko jak na realia rynków wschodzących (bezpieczny poziom to ok. 15, choć w dołkach koniunktury często występują wartości jednocyfrowe).

Rysunek 3. 10-letnia historia notowań indeksu BSE

(źródło: stooq.com)

Kapitalizacja giełdy przekroczyła niedawno bilion dolarów, a na rynku pierwotnym uplasowano w br. ponad 150 debiutów na kwotę ponad 10 mld dolarów. Niebezpieczeństwo silnej przeceny giełdy w Indiach istnieje z racji dużych napływów gorącego, spekulacyjnego kapitału. Zaistniałe wskutek tego silne umocnienie rupii względem dolara stało się obiektem obaw władz przed spadkiem konkurencyjności indyjskiej gospodarki. Warto przypomnieć ponad 10-proc. tąpnięcie giełdy w październiku w reakcji na jedną sugestię władz o możliwości ukrócenia spekulacyjnych praktyk. Jest to ostrzegawczy sygnał, świadczący o dużej dynamice potencjalnych spadków w razie podjęcia działań przeciwdziałających nadpłynności. W analizach makroekonomicznych jako czynnik ryzyka uwypuklane jest duże powiązanie sytuacji w Indiach z kondycją gospodarek zagranicznych (za sprawą wspomnianych napływów kapitałowych skutkujących znacznym umocnieniem rupii i to pomimo niewielkiego dyferencjału stóp).

Chiny

Przygoda Chińskiej Republiki Ludowej z kapitalizmem rozpoczęła się pod koniec lat 70. Wówczas zdecydowano się na oryginalny eksperyment polegający na stopniowej syntezie gospodarki centralnie sterowanej z prawidłami kapitalizmu. Przyzwolenie na własność prywatną w społeczeństwie liczącym dziś już 1,3 mld obywateli przełożyło się na ujawnienie gigantycznych potrzeb konsumpcyjnych. Bardzo tania siła robocza spowodowała szturm kapitału zagranicznego, dlatego Chiny od ponad dwóch dekad stały się jedną wielką fabryką. Nie dziwi zatem fakt, że w ciągu ostatniego ćwierćwiecza Państwo Środka rozwija się średnio w tempie 9 proc. rocznie. W ostatnich kilku latach dynamika jeszcze przyspieszyła, co można przypisać intensywnym przygotowaniom do letniej olimpiady w 2008 r. Mijający rok ma szansę zapisać się wynikiem zbliżonym do 11 proc.

Nadwyżka handlowa Chin pęcznieje w imponującym tempie. Za bieżący rok może ona przekroczyć 200 mld dolarów, natomiast chińskie rezerwy walutowe przekroczyły już bilion USD. Cały świat jest zalewany tanią chińszczyzną, a zbyt wolne działania władz monetarnych niedostatecznie umacniają juana. Skutkiem nazbyt wolnej aprecjacji chińskiej waluty są odradzające się głównie w USA tendencje protekcjonistyczne, które mają szanse przybrać na sile gdy tylko Demokraci przejmą władzę w przyszłym roku. Osobnym aspektem niezrównoważonego rozwoju chińskiego smoka są napięcia inflacyjne. Oficjalne statystyki (których wiarygodność jest często kwestionowana) mówią o inflacji sięgającej 7 proc., zatem nawet po ostatnim zacieśnieniu polityki monetarnej przez chiński bank centralny realne stopy są praktycznie zerowe. Co więcej, inflacja ta zaczyna być eksportowana, co widać po rosnących wskaźnikach cen importu głównych partnerów handlowych Chin.

Ponieważ nie opłaca się trzymać pieniędzy na lokacie, zatem od półtora roku jesteśmy świadkami pompowania gigantycznego balonu spekulacyjnego na giełdzie w Szanghaju. Indeks SCI przebywający w okolicach 5 tys. pkt. notowany jest ze wskaźnikiem P/E powyżej 50, natomiast widoczny na rysunku 4 wskaźnik dostępnej dla inwestorów zagranicznych giełdy w Hong Kongu jest o połowę tańszy (ale jak na standardy rynków wschodzących i tak za drogi).

Rysunek 4. 10-letnia historia notowań indeksu Hang Seng

(źródło: stooq.com)

Niestety wygląda na to, że w przyszłym roku chińskie giełdy przeżyją załamanie. Nie należy go traktować w kategoriach wyłącznie złych, gdyż zadziała ono oczyszczająco. Obecnie liczba indywidualnych rachunków maklerskich rośnie w tempie kilku milionów miesięcznie, a spekulacyjna mania zawładnęła praktycznie każdą grupą społeczną. Tymczasem chiński balon coraz groźniej syczy i zbliża się dzień bolesnej prawdy. Sytuację pogarsza niewiadoma skala chybionych megainewestycji inspirowanych przez „nieomylnych” ludzi partii. Dość wspomnieć wielki, ale kiepskiej jakości projekt Tamy Trzech Przełomów, który w każdej chwili grozi runięciem i wywołaniem olbrzymiej powodzi. Katastrofalne rozmiary przybrała degradacja środowiska i niewiele zmieniają to nieliczne proekologiczne innowacje generujące tzw. kredyty węglowe w ramach protokołu z Kioto.

Podobnie sytuacja giełdowa wyglądała w Arabii Saudyjskiej, którą na przełomie 2005/2006 ogarnęła gorączka inwestowania w akcje. Arabski balon pękł z hukiem mimo niekwestionowanej silnej pozycji kraju zasilonego petromiliardami z drożejącej ropy. Półtora roku bessy na pewno zmiotło 70 proc. głównego indeksu TASI pogrążając finansowo wielu naiwnych inwestorów. Jednak oczyściło to sytuację na tyle, że od dwóch miesięcy podbudowana zdrowszymi fundamentami giełda ponownie rośnie. Skala i gwałtowność przeceny w Chinach może z zapasem przekroczyć 30 proc. w nieoczekiwanym momencie wywołanym zachowaniami stadnymi, czego namiastkę mieliśmy zimą 2007. Zatem na obecnym etapie spośród omawianych czterech krajów właśnie Chiny wydają się najbardziej podatne na załamanie kursów.

Tło globalne: kryzys "starych" gospodarek na horyzoncie

Nie można analizować sytuacji w państwach BRIC w oderwaniu od tendencji istniejących w gospodarkach rozwiniętych. Wiele wskazuje na to, że u większości spośród tych drugich cykl koniunkturalny osiągnął swój szczyt na przełomie lat 2006 i 2007. Co ciekawe, odwrócenie wzrostowej tendencji zwłaszcza w USA było notorycznie ignorowane przez giełdy. Wyceny akcji szły w zaparte do góry nie tylko mimo wyraźnych oznak wyhamowania, ale także w atmosferze szybko słabnącej kondycji amerykańskiego rynku nieruchomości i kredytowego. Skala tego kryzysu wciąż jest nieznana, jednak dalsze gigantyczne odpisy czynione przez instytucje finansowe mamy pewne – nomen omen – jak w banku. Oznak kulminacji cyklu było wiele: mania fuzji, przejęć i lewarowanych wykupów, bąble spekulacyjne na wielu surowcach, astronomiczne ceny domów, totalna negacja ryzyka oraz wreszcie gwałtowny wzrost zmienności rynkowej towarzyszący każdemu długoterminowemu punktowi zwrotnemu.

Nie tylko gospodarka amerykańska ugina się pod ciężarem nadmiernego zadłużenia i niezrównoważonego rozwoju. Miejscem szybkiego rozkwitu choroby złych długów i zadyszki segmentu nieruchomości stała się w br. Irlandia oraz Wielka Brytania. Brytyjskie zadłużenie znacznie przekracza roczny PKB, a złowrogi koktajl frywolnie udzielanych (i często nie spłacanych) kredytów hipotecznych oraz początku bessy w nieruchomościach grozi recesyjnym paraliżem kraju z europejską stolicą finansową. Koniec wzrostów horrendalnie napompowanych cen mieszkań w krajach Europy Środkowej i Wschodniej (w tym Polski) wraz z podnoszącą głowę inflacją wzmaga ryzyko poważniejszego przesilenia w całej Europie. I właśnie inflacja sięgająca 10 proc. w Rosji, Bułgarii, krajach nadbałtyckich, a także 7 proc. w Chinach nie pozwala na luzowanie kosztów kredytu nawet gdy spowolnienie przybierze na sile.

„Stare” gospodarki anglosaskie zbyt wiele dekad żyły na coraz większy kredyt, a krótkotrwałe recesje tylko chwilowo tłumiły konsumpcyjne zapędy społeczeństw. Eksplodujący dług zakotwiczył się w tych gospodarkach równolegle do dynamicznego tempa bogacenia się ich obywateli. Bagaż wieloletnich zaniedbań strukturalnych w sektorach publicznych (systemy emerytalne nieprzygotowane na starzenie się społeczeństw, gigantycznie rozdęte przywileje socjalne po to by kupić spokój na dalsze lata) milcząco został podłożony przyszłym pokoleniom, które oprócz spłacania długów jeszcze będą musiały wypracować środki na odsetki od nich. W Stanach Zjednoczonych pojawiają się pierwsze sygnały konfliktu pokoleń na tym tle (bogaci 50-60-letni „baby boomers” kontra 30-letni „millenials” którym przyjdzie spłacać hulanki bezpośrednich przodków). Mając na uwadze nieubłagane procesy demograficzne z brakiem zastępowalności pokoleń w roli głównej, należy się liczyć z tym, że system finansowy „starych” gospodarek tego obciążenia nie przetrwa. Niewygodne transformacje, a przede wszystkim bolesne społecznie zerwanie ze spiralą życia na kredyt można jeszcze próbować odraczać kosztem emisji jeszcze większego długu, jednak wiele wskazuje na to, że do solidnej recesji zaprowadzającej nowy porządek została już tylko jednocyfrowa liczba lat.

Należy sobie zadać pytanie, czy w razie gospodarczego paraliżu państw rozwiniętych jest szansa na dalszą dynamiczną ekspansję „nowych” gospodarek (w tym BRIC)? Tenże sam Jim O’Neill we wrześniu 2006 wysunął odważną hipotezę tzw. decouplingu, wedle której globalny rozwój gospodarczy dalece uniezależni się od koniunktury w USA (odpowiadającego za 20 proc. produktu globalnego). Wtórował mu bank Merrill Lynch, argumentując, że filarami ekonomicznej siły reszty świata są solidne fundamenty państw europejskich, Japonii oraz duży potencjał wzrostu rynków wschodzących. USA są wprawdzie adresatem coraz mniejszego wycinka eksportu z Azji (6 proc. w 2006 r. wobec 8 proc. pięć lat wcześniej), jednak na obecnym etapie osąd, że BRIC przejmą prym w tym decouplingu wydaje się przedwczesny. Naiwne wizjonerstwo ukryte w tej idei „oddzielenia” jest ostatnio krytycznie wytykane przez kilka banków (m. in. Morgan Stanley, Goldman Sachs), które słusznie przejawiały sceptycyzm wobec kondycji rynku kredytowego w USA.

Mało racjonalne prognozy bywają często skutkiem uporczywego trwania w raz przyjętym zestawie błędnych założeń. Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na niedawny niezachwiany optymizm Merrill Lynch w kondycję amerykańskiej gospodarki oraz ciągłe zapewnienia o przejściowym i lokalnym w swej naturze ochłodzeniu na tamtejszym rynku nieruchomości. Niech jako komentarz do skali pomyłki tego i innych banków posłużą tegoroczne straty tych instytucji idące w dziesiątki miliardów dolarów – a wszystko zaczęło się od słabnącego rynku nieruchomości i astronomicznie pęczniejących złych długów.

Centralną rolę we wszystkich tych wiekopomnych raportach i prognozach odegrało słowo-klucz, hit ostatnich lat czyli globalizacja. Koncepcja „globalnej wioski”, dla której dzięki zdalnej komunikacji prysły bariery odległości i różnorodności kulturowej, w zgodnym przekonaniu odpowiada za wejście globalnego rozwoju na nowy, wyższy poziom. Powstanie transkontynentalnych konglomeratów przemysłowych i finansowych oraz agresywna ekspansja biznesu do krajów rozwijających się ma nie tylko ten wyższy jakościowo etap rozwoju podtrzymać, ale też odeprzeć wszelkie zagrożenia w myśl hasła „duży może więcej”. I na tej drodze dochodzimy do paradoksu, gdyż pod płaszczykiem tejże samej globalizacji przemyca się idee typu decoupling. Czyli niby mamy system naczyń połączonych, ale z drugiej strony pęknięcie jednego naczynia nie wywraca całego systemu gdyż naczynia te oddziela jakaś niewidoczna, szczelna membrana. Ale wtedy to już nie są naczynia połączone i sprawa zostaje sprowadzona ad absurdum. Tymczasem kryzys rozlewa się coraz bardziej na inne sfery gospodarek i sięga coraz dalej poza granice USA…

Podsumowanie

Oceniając globalny rozwój w perspektywie ostatniej dekady widać, że nowe, dynamicznie rosnące gospodarki (z BRIC w roli głównej) w sztafecie rozwoju częściowo przejęły pałeczkę po „starych” gospodarkach. Trzeba jednak mieć świadomość skali nierównomierności tego rozwoju, widocznej w bilansach handlowych głównych mocarstw. Nie można zaniedbać czynnika zadłużenia, którego erupcja zwłaszcza po 2001 r. na dłuższą metę podkopuje stabilność i perspektywy krajów rozwiniętych, gdyż wypisuje olbrzymi rachunek nowym pokoleniom za rozpasaną konsumpcję dwóch poprzednich pokoleń. Gospodarki ugruntowane są głównymi odbiorcami dóbr wytwarzanych przez gospodarki rozkwitające. Zatem przewlekła choroba jednej strony musi się przełożyć na problemy drugiej.

Kraje BRIC (oraz większość spośród tzw. grupy Next-11) mają w swoim zanadrzu wciąż wielki potencjał rozwoju z racji dokonanych reform rynkowych, ale ich mocną bronią jest demografia. Są to (za wyjątkiem Rosji) populacje rozwijające się, często charakteryzujące się współczynnikiem dzietności bliskim 3. Natomiast „stare” gospodarki to populacje w najlepszym razie zastojowe, które za 20-30 lat będą silnie wymierające. BRIC czeka zatem transformacja ukierunkowana w większym stopniu na własne, wewnętrzne rynki oferujące olbrzymie zaplecze konsumenckie. Jednak eksplozja demograficzna ma też swoje ciemne strony ograniczające rozwój, o czym już w 1798 r. przestrzegał Thomas Malthus w dziele „Prawo ludności”.

Pozytywne zapatrywanie na kraje BRIC dotyczy bardzo długiego terminu, sięgającego co najmniej przyszłej dekady. Tymczasem rynki rozwinięte ogółem czeka pierwsza od czasu II wojny światowej poważniejsza recesja na kształt japoński z lat 1990-2003, choć nie aż tak długa. Skutkiem tego na obecnym etapie średnioterminowe postrzeganie krajów BRIC pod kątem inwestycji w tamtejsze akcje powinno być pozbawione hurraoptymizmu. Bardzo ważny jest timing, czyli czas wejścia w inwestycję, a u schyłku 2007 r. nie wygląda on na sprzyjający. Nie warto za wszelką cenę gonić tych, którzy w ostatnich latach już zdążyli zarobić kilkaset procent. Lepiej dać rynkom czas na solidne ochłodzenie, a nawet w najgorszym razie 2-3-letnią bessę wywołaną recesją w krajach rozwiniętych. Wówczas po spodziewanym strząśnięciu kupiwszy „cegłę” dużo taniej, na trzycyfrowe zyski będzie trzeba czekać znacznie krócej, niż w sytuacji, gdyby tę „cegłę” nabyć po dzisiejszych cenach.

Warto monitorować ogólną kondycję rynków wschodzących, analizując wskaźnik MSCI Emerging Market Index. Kraje BRIC mają w nim niemal 40-proc. udział. Indeks ma za sobą bardzo duże wzrosty i w razie wystąpienia większych problemów w USA czy Europie zapewne również podda się grawitacji. Lepiej zwinnie chwycić „cegłę” znajdującą się relatywnie nisko, niż łapać ją spadającą z dużej wysokości (najbardziej może zaboleć uderzenie cegiełki chińskiej). Wchodzenie w rynki wschodzące, z natury rzeczy bardziej ryzykowne od rozwiniętych, przy P/E powyżej 20 nosi znamiona przepłacania.