Wealth Solutions: Giełda Papierów Wartościowych – rozwój czy regres?

Zacznijmy od rzeczy pozytywnych i przez to chętnie eksponowanych w mediach finansowych i biznesowych. W 2006 r. na GPW zadebiutowało 38 spółek, w tym 6 zagranicznych. Ubiegły rok przyniósł prawdziwy wysyp ofert publicznych. Uplasowano wówczas akcje aż 81 przedsiębiorstw na kwotę 15,4 mld zł, ustanawiając historyczny rekord. Szczycono się przy tym, że pod względem liczby debiutów Warszawa ustąpiła w Europie miejsca jedynie Londynowi. Kapitalizacja warszawskiej giełdy przejściowo osiągnęła nawet kwotę biliona złotych, zrównując się z wartością rocznego PKB. Kilkusetprocentowe stopy zwrotu z głównych indeksów, licząc od 2003 r. do połowy 2007 r., eksponowano na wszystkie możliwe sposoby. Jednym z niewątpliwych ubiegłorocznych sukcesów było stworzenie niszowego segmentu NewConnect, na którym dziś gości już 36 spółek.

Patrząc natomiast za kulisy tych sugestywnych statystyk odkrywamy zgoła inny świat. Równoległy świat egzystujący niczym po drugiej stronie lustra, przemilczany być może dlatego, że sukcesów w nim jak na lekarstwo, natomiast porażek – owszem, co nie miara. Przedstawmy kilka tych kumulujących się bolączek, z którymi dotychczas się nie zmierzono, a które od dawna uciskają nasz rynek kapitałowy niczym niewidzialny i źle skrojony gorset.

Inwazja spółek niepłynnych, groszowych i śmieciowych

Bardzo łatwo udowodnić, że "imponujący" rozkwit polskiego rynku kapitałowego mierzony liczbą notowanych spółek jest w dużej mierze mitem. Pomimo obecności na GPW niemal 350 emitentów mamy do czynienia ze sztucznym tłumem. Płynność około 100-150 spółek jest tak znikoma, że prawie nikt się nimi nie interesuje, gdyż nie ma szans na wejście i wyjście choćby z kilkutysięcznej inwestycji bez znacznego wahnięcia kursem. Zainteresowanie nowymi walorami trwa przez pierwsze kilka dni po debiucie, po czym na rynku wtórnym rozpoczyna się panowanie bezkresnego giełdowego letargu.

Wraz z nastaniem bessy minęła moda na emisje z prawem poboru, których same zapowiedzi generowały spekulacyjne eksplozje kursów. Powoli wysycha strumień nowych ofert na rynku pierwotnym, gdyż dziś nie ma szans na zebranie z rynku takich pieniędzy, jak np. rok temu. Silnie przetrzebione zasoby "fool money" nie wchłoną również ofert spółek, które mimo fatalnej kondycji wyciągają rękę po kapitał (wcześniej sparzono się m. in. na Toora, Tras Tychy). Jednocześnie nadużywa się operacji splitu, co prowadzi do księgowych dziwactw. Można bowiem znaleźć akcje kwotowane poniżej 20 groszy, a kapitał akcyjny emitentów dzieli się na ponad miliard walorów.

Dopiero niedawno pojawiły się odgórne zapowiedzi walki z narosłym zaśmieceniem polskiego parkietu. Władze Giełdy zapowiadają uruchomienie z końcem marca tzw. Listy Alertów, w której sklasyfikowane będą spółki zagrożone upadłością, niepłynne oraz groszowe. Powstaje pytanie, czy zamiast uzdrawiać istniejące aberracje nie lepiej było zawczasu nie dopuścić do nadmiernej liberalizacji dostępu do parkietu dla takich podmiotów?

Przejdźmy do kapitalizacji polskiej giełdy. Jeśli bliżej przyjrzeć się jej strukturze, to wspomniany bilion zł również jest mocno naciągany. Debiut samego Unicredit odpowiada bowiem za jednorazowy skok o 270 mld, a obrazu statystycznej fikcji dopełnia śladowy obrót walorami włoskiej grupy finansowej w Warszawie. Podobnie jest w przypadku kilku zagranicznych emitentów, m. in. z branży budowlanej. Wcześniejszy skok kapitalizacji o niemal 70 mld zł miał miejsce przy okazji debiutu czeskiej grupy energetycznej CEZ, choć w jej przypadku obrót bywa przyzwoity. Zatem po odliczeniu nie grzeszących płynnością walorów zagranicznych i uwzględnieniu erozji cen wskutek bessy o jedną trzecią (licząc od rekordów WIG) z szumnego biliona nie pozostaje nawet połowa. Czyli ten aspekt sukcesu również jawi się jako nadmuchany przez krzywe zwierciadło kreatywnej statystyki.

Zastój na rynku terminowym

Dla ugruntowania satysfakcji zainteresowanych kręgów z "prężnego rozwoju" rodzimego rynku kapitałowego również i w segmencie instrumentów pochodnych dyskusyjne sukcesy upiększa się liczbami. Eksponuje się jeden (i chyba jedyny) pozytywny element funkcjonowania derywatów. Mianowicie, jako chwytliwy miernik postępu cytuje się rekordowy wolumen i wartość transakcji zanotowanych na kontraktach indeksowych w 2007 r. Tutaj jak zwykle prym niepodzielnie wiodą futures oparte na indeksie WIG20, tymczasem poza nimi… praktycznie nie dzieje się nic.

Naświetlmy ten wielotorowy zastój. Od czasu, gdy po kilkuletnich przygodach z warrantami przeforsowano wreszcie w 2003 r. start opcji na GPW, ich animacja niezmiennie pozostawia wiele do życzenia. Nie chodzi tu tylko o kwestię niskich wolumenów i dużych "widełek" cenowych, ale również o często nawracające od niemal roku okresy dużej zmienności kursów. W takich sytuacjach działanie animatorów ustaje. Opcje akcyjne umarły śmiercią naturalną z racji innego zaniechania, jakim jest konsekwentny brak możliwości krótkiej sprzedaży akcji (kluczowej dla hedgingu wystawianych pozycji, gdyż z kolei obrót futuresami akcyjnymi od lat pozostaje mizerny).

Obiektywnie można także dostrzec nieliczne pozytywy. Takowymi są: ujednolicenie mnożnika dla kontraktów akcyjnych na poziomie 100 oraz wprowadzenie futures i opcji z dłuższymi (sięgającymi roku) terminami wygaśnięcia. Teoretycznie daje to możliwości budowania ciekawych strategii typu calendar spread, jednak ich efektywność hamuje wspomniana animacyjna niemoc i koło się zamyka.

Szumnie zapowiadany już w 2002 r. debiut certyfikatów podobnych do kontraktów futures, ale opartych o indeksy Nasdaq100 oraz DJEurostoxx50 początkowo kilkukrotnie przekładano. Następnie go zaniechano, argumentując rezygnację wycofaniem się jednego z zagranicznych podmiotów ze współpracy przy wprowadzaniu tych ciekawych instrumentów. Nieliczni niezłomni próbują swoich sił poza GPW, grając na walutowych i surowcowych kontraktach różnic kursowych CFD, oferowanych przez kilka wyspecjalizowanych platform handlu.

Jednocześnie nawet te nieliczne instrumenty finansowe, które mamy do dyspozycji na giełdzie, wedle zbiorowej opinii stały się poletkiem bezkarnych manipulacji dla wąskich grup "lepiej poinformowanych", co naraża indywidualnych inwestorów na znaczne straty.

Czas się obudzić

Pośród nakreślonych powyżej, naciąganych sukcesów zarysowała się inna i bardzo brzemienna w skutki niemoc. Instytucje nadzoru rynku kapitałowego od lat wykazują (najdelikatniej mówiąc) opieszałość w zwalczaniu i ściganiu kryminalnych praktyk dokonujących się na polskim parkiecie i w jego otoczeniu. A nazbierało się tego wiele.

Za tzw. poznańską WIRR-ówkę sprzed dekady nikogo nie skazano. Autorom machinacji na kontraktach terminowych z 4 lutego 2004 r. również włos z głowy praktycznie nie spadł, pomimo "oskubania" kilkuset inwestorów indywidualnych na kwotę 5 mln zł. Rok 2006 przyniósł upadek Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej i wyparowanie z kont inwestorów ponad 300 mln zł. Na paranoję zakrawa fakt, że jeden z autorów tej ostatniej afery przyczynił się do kolejnej wielkiej machinacji, mianowicie w Interbrok Investment (tym razem wyciekło pół miliarda zł).

Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze nierzadkie i równie wątpliwe zagrywki podmiotów tytułowanych w mediach "arbitrażystami", rzeźbiących poziom zamknięcia WIG20 wedle własnego uznania. Na takie sztuczne ustawianie kursów generujące kolejne milionowe straty u wielu inwestorów, również machnięto ręką.

Gdzie w tych sytuacjach były instytucje nadzoru mające dbać o przejrzystość polskiego rynku kapitałowego i organa ścigania tych wielkich przestępstw? W mediach jeszcze brzmią echa "rekordowego dla polskiej giełdy roku 2007", pomimo że tamten okres już dawno minął. Czas wreszcie zakończyć spoczywanie na laurach i zacząć budować podwaliny pod prawdziwy, długoterminowy rozwój.