Zalało mieszkanie na kredyt? "Odszkodowania nie będzie"

Jeśli kupiliśmy mieszkanie na kredyt, to do momentu oddania bankowi pieniędzy musimy je ubezpieczać. Niestety, nie daje to żadnej gwarancji, że w razie wystąpienia szkody otrzymamy choćby złotówkę odszkodowania.

Wyciskaniu szmaty z wody po tym, gdy nieubezpieczony sąsiad z góry zalał mieszkanie, mogą towarzyszyć skrajne emocje. Czynność tę wykonuje się z pewnego rodzaju ulgą, jeśli w szafie ma się polisę, a ubezpieczyciel przewidział w niej podobne przypadki. Natomiast wykręcanie szmaty będzie zajęciem nadzwyczaj stresującym, jeśli mieszkanie kupiono na kredyt, a jedynym ubezpieczeniem jest to najtańsze wymagane przez bank – must have. Opisujemy podobny przypadek czytelników.

Jest polisa, ale i cesja

Kredyt hipoteczny umożliwia użytkowanie mieszkania w czasie, kiedy pieniądze pożyczone na zakup dopiero są spłacane. Często trwa to latami. Zabezpieczeniem spłaty kredytu w całym tym okresie jest nieruchomość. Jako że ma ona być rekompensatą w sytuacji, gdyby kredytobiorca nie wywiązał się ze spłaty długu, bankowi zależy na minimalizowaniu ryzyka spadku wartości mieszkania lub domu. To mogłoby nastąpić na przykład wskutek zniszczenia – po powodzi, pożarze bądź zalaniu mieszkania. Żeby tego uniknąć, bank nakłada na kredytobiorcę obowiązek nieprzerwanego ubezpieczania nieruchomość od ognia i innych zdarzeń losowych.

 


Fragment faktycznej treści odmowy wypłaty odszkodowania, źródło: Bankier.pl

Bank nie może narzucić wyboru firmy ubezpieczającej ani produktu. Wymogiem jest tylko coroczne opłacanie ochrony mienia (czyli kredytowanej nieruchomości) na sumę odpowiadającą kwocie kredytu. Konieczna jest też cesja praw z tej polisy na bank. Te dwie ostatnie kwestie są kluczowe dla późniejszej decyzji ubezpieczyciela o tym, czy odszkodowanie wypłacić, czy nie.

Pułapka taniego ubezpieczenia – przypadek czytelników

Polisa, której wymaga bank, chroni nieruchomość (tzw. mury) przed zniszczeniami dużych rozmiarów, które faktycznie obniżyłyby wartość całego mienia. W swej konstrukcji jest to najprostsze ubezpieczenie mieszkaniowe, o skromnym – biorąc pod uwagę różnorodność potencjalnych wypadków – zakresie ochrony.

Minimalistyczna ochrona, ku uciesze ubezpieczającego, oznacza oczywiście niższą składkę. Jest tym samym wygodna, bo tania. A pech? Ten chodzi po ludziach; nikt nie wierzy, że zadomowi się właśnie w tym roku i w tym miejscu. Problem przydatności ubezpieczenia w wersji mini drastycznie zyskuje jednak na znaczeniu, gdy do pechowego zdarzenia jednak dojdzie.

W takiej sytuacji znalazła się para czytelników Bankier.pl. Ponieważ wzięli kredyt hipoteczny, wypełnili swój obowiązek i opłacili polisę na sumę równą kwocie kredytu. Niestety, w połowie roku w łazience u sąsiadki z góry wystąpiła awaria. Ponieważ małżeństwa nie było od trzech dni w domu, woda zdążyła zalać i namoczyć podwieszany sufit w łazience, zostawiła też nacieki na niedawno malowanych ścianach. Farba zaczęła pękać i odchodzić, a gipsowo-kartonowy sufit sprawiać wrażenie, jakby wkrótce miał rozsypać się w drobny mak. Naturalną reakcją wydawało się wykonanie dokumentacji fotograficznej i zgłoszenie zdarzenia do ubezpieczyciela.

Niestety, decyzja ubezpieczyciela była odmowna. W piśmie uzasadniającym niewypłacenie odszkodowania ubezpieczyciel wyjaśnia, że ochrona dotyczy tylko „zniszczeń i uszkodzeń trwale uniemożliwiających dalsze zamieszkanie w mieszkaniu”. Tu o aż takim dyskomforcie nie było mowy. „Na podstawie zebranej dokumentacji stwierdziliśmy, że powstałej szkody nie można zakwalifikować jako szkody, której remont jest niewykonalny, jak również nie jest wymagana całkowita odbudowa przedmiotu ubezpieczenia” – tłumaczy dalej firma ubezpieczeniowa.


Fragment pisma z odmową wypłaty odszkodowania, źródło: Bankier.pl

Do tego dołączono pouczenie, że ochronę zawsze można rozszerzyć za dodatkową opłatą oraz informację o możliwości odwołania się od decyzji towarzystwa, m.in. na drodze sądowej. Wraz z końcem lektury skończyły się szanse na jakiekolwiek odszkodowanie.

Ochrona dopiero po dopłacie

Ta szkoda nie miała dużych rozmiarów i nie okazała się groźna. Drobne awarie bywają jednak uciążliwe, a gdy zdarzą się kilka razy, w końcu odciskają piętno na domowym budżecie. Zalanie to tylko przykład, bo potencjalnych scenariuszy jest więcej – pożar, przepięcia, włamania i kradzieże, wybite szyby. Wymagana przez bank polisa nie dość, że nie dotyczy większości tych ryzyk, to jeszcze wiąże się z cesją praw na bank. W razie wypadku więc – jeśli w ogóle spełni on warunki zapisane w OWU – pieniądze z ewentualnego odszkodowania trafią nie do kredytobiorcy, ale do banku.

Żeby zapewnić mieszkaniu faktyczną ochronę, trzeba albo przekroczyć składkę – często ponad dwa razy – albo do „bankowej” polisy dokupić drugą, już w zakresie odpowiadającym faktycznym potrzebom i z uwzględnieniem indywidualnego ryzyka. Dopiero wtedy można się mierzyć z losem jak równy z równym.

Malwina Wrotniak-Chałada, Bankier.pl