Jest się czego bać, ale wbrew pozorom na razie nie wszystkie argumenty przemawiają za takim właśnie, czarnym scenariuszem. Biorąc pod uwagę rekordowy napływ pieniędzy do krajowych funduszy inwestycyjnych (w styczniu przybyło im ponad 3,9 mld zł aktywów) trudno przewidywać, żeby krajowi gracze mogli samodzielnie wywołać mini krach na parkiecie. Za gwałtowną przeceną musiałby stać kapitał zagraniczny, najczęściej kreujący nastroje w Warszawie.
A exodusu grubych ryb z Zachodu na razie nie widać na żadnym ze wschodzących rynków naszego regionu. Np. na Węgrzech akcje w czwartek spadały w mniejszym stopniu, niż nasze, a w piątek znacznie bardziej odbiły. Na najważniejszych rynkach Europy Zachodniej indeksy odrobiły w całości czwartkowe straty. Gorsze wiadomości nadchodzą z USA, gdzie w piątek akcje znów dość solidnie spadły (indeks S&P o 0,8 proc., a technologiczny Nasdaq o prawie 1,5 proc.), a także z Ameryki Łacińskiej (spadki giełd wschodzących o 1-1,5 proc.). Ale dopiero początek notowań w Europie da odpowiedź na ile inwestorzy na Starym Kontynencie podążą za tym trendem, a na ile go zignorują, oczekując poniedziałkowego odbicia za Oceanem.
Dla nas najważniejsze będzie zachowanie WIG20 w strefie 3340-3360 pkt. Tam zaczęła się ostatnia fala wzrostów i tam na wykresie widać tzw. lukę hossy, która powinna zatrzymać spadki. Jeśli nie zatrzyma, będziemy świadkami dalszej fali spadków. I przybliży się realizacja nakreślonego na wstępie negatywnego scenariusza. Piątkowe notowania pokazały, że krajowi gracze są gotowi bronić indeksów. Indeks giełdowych średniaków MIDWIG mimo niemrawych nastrojów na całym rynku odbił o 1,5 proc., odrabiają prawie połowę czwartkowych strat. O ile więc inwestorzy zachodnioeuropejscy utrzymają nerwy na wodzy, nasi przyjdą im z odsieczą, składając zlecenia kupna.