Bernanke, Obama i trzecia kadencja

Trzeci rok kadencji amerykańskiego prezydenta to statystycznie fantastyczny czas na inwestowanie w akcje.

Barack Obama przy wsparciu Bena Bernanke robi wszystko, aby ten inwestycyjny samograj znów dał zarobić inwestorom. Dlatego po dzisiejszym posiedzeniu kierownictwa Fed-u nie należy spodziewać się niczego nowego.

Zupełnie przypadkowo coroczne orędzie o stanie państwa wygłoszone przez prezydenta Stanów Zjednoczonych niemal zbiegnie się w czasie z publikacją protokołu z posiedzenia Komitetu Otwartego Rynku – czyli ciała formalnie sterującego polityką Rezerwy Federalnej. Ten zbieg okoliczności pozwoli przypomnieć sobie, z czego wynika dobra koniunktura w amerykańskiej gospodarce, której zawdzięczamy łaskawie nam panującą giełdową hossę.

Dlaczego trzeci rok prezydentury sprzyja inwestorom?

Na rynkach akcji niewiele jest prawd uniwersalnych i zależności, które sprawdzałyby się zawsze. Do takich należy „cykl prezydencki”, z godnie z którym trzeci rok kadencji urzędującego prezydenta Stanów Zjednoczonych to czas łatwego zarobku na rynkach akcji. Od czasów Franklina D. Roosevelta jeszcze żaden taki rok nie przyniósł inwestorom strat! Gdy ktoś kupił akcje 1 stycznia i sprzedał 31 grudnia mógł zarobić od 1,8% do 47,9%, przy średniej na poziomie 26,2%.

Ta giełdowa prawidłowość nie jest przypadkowa. Każdy amerykański prezydent chciałby zasiadać w Białym Domu przez kolejne cztery lata. Do tego potrzebuje jednak przychylności wyborców. Tą zaś można uzyskać dzięki poprawie kondycji gospodarki, co dla przeciętnego Amerykanina sprowadza się do poprawy sytuacji na rynku pracy. Czyli spadku bezrobocia i wzrostu wynagrodzeń.

I tu do akcji wkracza Rezerwa Federalna, której prezes również stara się przypodobać urzędującemu prezydentowi, aby ten mógł porządzić przez kolejne cztery lata i powołać go na następną kadencję. Dlatego niemal każdy prezes Rezerwy Federalnej stara się tak manipulować cyklem koniunkturalnym, aby był on zgodny z cyklem prezydenckim, maksymalizując szanse reelekcji urzędującego gospodarza Białego Domu. Ponieważ interwencje Fed-u wpływają na gospodarkę ze sporym opóźnieniem, to muszą zostać przeprowadzone z odpowiednim wyprzedzeniem. Czyli właśnie w trzecim roku kadencji prezydenta. Również giełda zazwyczaj wyprzedza zjawiska zachodzące w realnej gospodarce i jako pierwsza reaguje na dopalacze zafundowane przez Fed.

Tak to właśnie działa

Także teraz mamy do czynienia z klasyczną manipulacją cyklem koniunkturalnym w USA przy użyciu narzędzi polityki pieniężnej i fiskalnej. Z tą tylko różnicą, że Ameryka podnosi się z najgłębszego kryzysu od 80 lat i środki stymulujące użyte przez Waszyngton są tak silne, że postawiłyby na nogi nawet nieboszczyka.

Akcja o kryptonimie „Obama 2012” przebiega więc w dwóch etapach. Najpierw w sierpniu szef Fed-u Ben Bernanke ogłosił wznowienie dodruku pieniądza, nazywanego eufemistycznie „ilościowym poluzowaniem polityki monetarnej” (ang. quatitative easing – QE). Druga runda QE faktycznie została rozpoczęta na początku listopada i teraz Fed kupuje obligacje skarbowe rządu USA za około 90 mld dolarów miesięcznie. W ten sposób amerykański bank centralny faktycznie finansuje bieżący deficyt budżetowy Stanów Zjednoczonych.

Dzięki temu w grudniu prezydent Barack Obama mógł wspaniałomyślnie „pójść na kompromis” z republikanami i przedłużyć o dwa lata czas obowiązywania ulg podatkowych wprowadzonych przez G.W. Busha. Aby nie wypaść gorzej od poprzednika, Obama dorzucił dwuletnią redukcję podatku od pensji o dwa punkty procentowe i zafundował bezrobotnym dłuższe zasiłki. Ekonomiści szacują, że decyzje te zostawią w kieszeniach podatników ok. 850 mld dolarów, czyli więcej niż poprzedni „pakiet stymulacyjny” (kosztujący 767 mld USD). Zwolennicy teorii Keynesa liczą, że Amerykanie wezmą dodatkową gotówkę i pobiegną z nią na zakupy. Większa konsumpcja ma wykreować nowe miejsca pracy i przy pomocy mitycznego mnożnika zmniejszyć bezrobocie i zwiększyć popularność urzędującego prezydenta. Polityka ta nie byłaby możliwa, gdyby nie drukujący dolary Fed, który wyrasta na głównego sponsora przyszłorocznej kampanii Baracka Obamy.

Wnioski dla inwestora

Obserwatorzy amerykańskiej sceny politycznej spodziewają się, że w środę prezydent Obama będzie się starał namówić Kongres na kolejne „antykryzysowe” wydatki. Na wsparcie Białego Domu może liczyć infrastruktura transportowa, oświata, alternatywne źródła energii i badania naukowe. Według prezydenckich doradców wydatki państwa w tych dziedzinach mają poprawić konkurencyjność USA i utworzyć „miliony nowych miejsc pracy”. Z pewnością wygenerują jednak liczony w setkach miliardów dolarów dług publiczny.

Tym zajmie się jednak Ben Bernanke, a kierowany przez niego Komitet wyda komunikat kilkanaście godzin po orędziu prezydenta. Analitycy nie spodziewają się niczego nowego. Zapewne po raz kolejny spotkamy się z obietnicą utrzymania zerowych stóp procentowych przez „dłuższy okres czasu”, narzekaniem na „zbyt niską” inflację, zbyt wolną poprawę koniunktury gospodarczej i „niesatysfakcjonujące” tempo wzrostu zatrudnienia. W związku z tym FOMC zapewne podtrzyma program skupu obligacji skarbowych i wciąż będzie drukował pieniądze napędzające giełdową hossę. Pytanie tylko, jakie decyzje zapadną wiosną, gdy QE2 będzie zmierzał ku końcowi, a bezrobocie nadal będzie sięgać 10%.

Krzysztof Kolany

Źródło: Bankier.pl