Banki oplotły Europę siecią wzajemnych powiązań. Każdy jest czyimś dłużnikiem i czyimś wierzycielem. Mówiąc o kryzysie nadmiernego zadłużenia, nie zapominajmy, że każdy dług jest czyimś majątkiem.
Zwolennicy strefy euro argumentują, że wspólna waluta przyniosła wzrost handlu wewnątrz UE i ułatwiła przepływy pieniężne, dostarczając taniego kapitału do biedniejszych krajów członkowskich. Tyle że gwałtowny napływ niemieckich czy francuskich oszczędności czasem wywoływał niepożądane zjawiska w postaci baniek spekulacyjnych, czego dowodem są Irlandia czy Hiszpania, lub prowadził do nadmiernej konsumpcji i zadłużenia rządu (Grecja).
Irlandia, czyli druga kostka domina
Działania banków wytworzyły matnię powiązań kapitałowych, zwiększając ryzyko upadku całego systemu w razie awarii tylko jednego ogniwa. Takim zapalnikiem może się okazać Irlandia, której obecne potrzeby pożyczkowe są jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Do tej pory irlandzki rząd wpompował w rodzime banki około 35 miliardów euro i kwota ta może wkrótce ulec podwojeniu. Kraj, który jeszcze trzy lata temu był niemal wolny od długu publicznego, aby ratować faktycznie niewypłacalne banki, zadłużył się na 45% produktu krajowego brutto.
Całkowity dług publiczny Irlandii wynosi obecnie 98 miliardów euro (63% PKB). W listopadzie Dublin dostał gwarancję pożyczek od MFW i UE na kwotę 67,5 mld euro, jednorazowo zwiększając swe zadłużenie o 42% PKB. W przeciwieństwie do Grecji, problemem Zielonej Wyspy nie był nadmierny dług publiczny, lecz horrendalne zadłużenie prywatne. Według danych bazylejskiego Banku Rozrachunków Międzynarodowych na koniec czerwca zagraniczne zobowiązania irlandzkich banków sięgały astronomicznej kwoty 508,6 miliardów dolarów (384,5 mld EUR) – to 2,5-krotność irlandzkiego produktu krajowego brutto! Na każdego z niespełna 4,5 miliona Irlandczyków przypada 85,4 tysiąca euro bankowego długu do spłacenia.
Pieniądze te irlandzkie banki pożyczyły w europejskich (głównie brytyjskich i niemieckich) instytucjach finansowych, w których z kolei swe oszczędności ulokowali Niemcy i Anglicy. Długi zdominowanego przez trzy instytucje irlandzkiego sektora bankowego wobec finansistów z londyńskiego City sięgają 148,5 mld USD, a bankierom z Monachium czy Frankfurtu Irlandczycy winni są 138,6 mld USD. Nieprzypadkowo to właśnie politycy z Londynu i Berlina najmocniej naciskali na irlandzki rząd, aby ten zaakceptował unijną „pomoc”. Finalnym rezultatem bailoutu będzie sytuacja, w której irlandzcy podatnicy spłacą zobowiązania wobec niemieckich i europejskich banków, nierozsądnie pożyczających pieniądze swych klientów.
Ile waży jedna Świnia?
Wagę problemu kraju rozpoznajemy po wielkości zadłużenia zagranicznego – czyli sumie zobowiązań rządu, banków, przedsiębiorstw i obywateli wobec wierzycieli zza granicy. W tym zestawieniu z krajów PIIGS przodują Włochy, zadłużone za granicą na przeszło 2,2 biliona dolarów. Tuż za Italią znalazły się duża (45 milionów ludności) Hiszpania i niewielka Irlandia – oba kraje są winne zagranicy po przeszło 2,1 biliona USD. W tym ujęciu Grecja i Portugalia zadłużone po pół biliona dolarów każda wydają się niewielkim problemem.
Czym innym są jednak zobowiązania banków, a czym innym dług publiczny. Ten drugi największym problemem jest w Portugalii, gdzie stanowi ponad 80% i przyrasta w dramatycznym tempie. Co gorsza, kraj jest uzależniony od zagranicznych wierzycieli, którzy kontrolują aż 83% zobowiązań portugalskiego rządu. W Hiszpanii połowę narodowego długu trzymają rodzimi inwestorzy (głównie sektor bankowy). Sytuacja Lizbony przypomina położenie Aten, gdzie największym problemem oprócz nadmiernego długu publicznego była niekonkurencyjna, nisko produktywna i pogrążona w stagnacji gospodarka.
Źródło: dane BIS. Opracowanie: Bankier.pl. Stan na czerwiec 2010r. Dane w mld USD.
Zupełnie innym ciężarem gatunkowym jest sąsiad Portugalii. „Hiszpania jest takim słoniem, który jest zbyt duży, aby upaść i zbyt duży, aby go uratować” – metaforycznie ujął sprawę profesor Nouriel Roubini. Problemem Hiszpanii jest głównie sektor bankowy, mocno zaangażowany na pogrążonym w kryzysie rynku nieruchomości. Bank Hiszpanii szacuje, że zagrożone należności hipoteczne sektora bankowego opiewają na kwotę 180 mld euro. Tylko w przyszłym roku hiszpańskie banki muszą zrefinansować 85 mld euro zapadającego długu. Rząd oprócz ok. 50 mld EUR deficytu będzie musiał znaleźć 45 mld EUR na spłatę zapadających papierów skarbowych. W sumie tylko w przyszłym roku Hiszpanie potrzebują przynajmniej 180 mld euro. Analitycy banku HSBC szacują koszt trzyletniego bailoutu Hiszpanii na 350 mld euro, czyli siedmiokrotnie więcej niż Portugalii. Takich pieniędzy Europa nie ma i najprawdopodobniej nie byłaby ich w stanie pożyczyć od inwestorów przestraszonych kolejnymi bankructwami na Starym Kontynencie.
Kto i ile może na tym stracić?
Upadek każdego z krajów PIIGS wiązałby się z gigantycznymi stratami dla zaangażowanych w nim banków i najprawdopodobniej totalną niewypłacalnością lokalnego systemu finansowego. Skutkiem kaskadowego bankructwa kolejnych państw strefy euro byłby prawdopodobnie koniec unii walutowej, upadek europejskiego systemu bankowego i bardzo głęboka recesja, przypominająca wydarzenia z czasu Wielkiego Kryzysu.
Aby uniknąć tego scenariusza, bankierzy i politycy zrobią wszystko. Pierwszym wyjściem byłoby pozwolenie na kontrolowane bankructwo kilku dużych państw EMU (Hiszpania, Włochy). Po administracyjnym zamrożeniu rynku obligacji kraje te zaprzestałyby obsługi zadłużenia i podjęły negocjacje z wierzycielami. W zamian za redukcję długu o 20-30% reszta zobowiązań zostałaby rozciągnięta w czasie, np. na 10-20 lat. Wsparcie zapewniłby także MFW, który wymusiłby na zbankrutowanych rządach drastyczne cięcia wydatków socjalnych i reformę rynku pracy. Kraje te czekałaby ostra recesja, a europejskie banki poniosłyby straty liczone w dziesiątkach miliardów euro.
W drugim scenariuszu główna rola przypada Europejskiemu Bankowi Centralnemu, który zacząłby masowo skupować obligacje krajów PIIGS w zamian za świeżo dodrukowane euro (co zresztą EBC robi już od maja, tyle że na stosunkowo niewielką skalę). Byłby to ostateczny koniec złudzeń co do niezależności EBC. Euro dramatycznie straciłoby wobec innych walut. Europę czekałby okres hiperinflacji, niszczący siłę nabywczą oszczędności zgromadzonych w bankach i obligacjach. Wątpliwe, aby takie rozwiązanie zaakceptowali Niemcy, którzy zapewne wcześniej opuściliby strefę euro. Innym wariantem tego scenariusza byłby uprzedni rozpad EMU i powrót do walut narodowych. Wówczas każdy kraj mógłby samodzielnie decydować o skali inflacji i realnej redukcji długów (i zarazem majątku).
Moim zdaniem wszystkie inne rozwiązania tylko przedłużałyby agonię i przesuwały w czasie to, co jest nieuniknione. Jedną z takich propozycji jest centralne zarządzanie długiem publicznym w strefie euro, połączone z faktyczną unią fiskalną. Portugalia czy Hiszpania mogłyby wtedy pożyczać pieniądze, korzystając z wiarygodności Niemiec. Berlin mógłby zaś wymuszać na rządach z Lizbony czy Madrytu konieczne cięcia budżetowe, których miejscowi politycy nie chcą lub nie potrafią przeprowadzić. Jednakże trudno sobie wyobrazić skuteczność koordynacji takiego mechanizmu i to w sytuacji, w której każdy jego uczestnik odczuwałby pokusę powrotu do waluty krajowej i odzyskania suwerenności. Wątpliwe też, aby rynki zaakceptowałyby takie rozwiązanie i pożyczały pieniądze Europie po koszcie dotąd zarezerwowanym tylko dla Niemiec czy USA.
Krzysztof Kolany
Źródło: Bankier.pl