Czy powinniśmy bać się budżetowego deficytu

Informacja o planowanym wzroście deficytu budżetowego w przyszłym roku  do rekordowego poziomu 52,2 mld zł i wzrostu długu publicznego zelektryzowała media. Rzeczywiście to wiadomość bardzo istotna dla całej gospodarki.  Skutki wzrostu deficytu odczuje gospodarka, rynki finansowe, giełda i my wszyscy. Na razie znamy zbyt mało szczegółów, ale warto zastanowić się co nam tak konkretnie „grozi” i w jakich aspektach życia możemy tę decyzję odczuć.

Przyszłoroczny deficyt będzie rekordowo wysoki. Poprzedni rekord wynosił 41,4 mld zł i został ustanowiony w 2004 r. (planowano go na 45,3 mld zł). Najsłynniejsza ”dziura budżetowa”, która groziła nam w 2001 r., w czasach, gdy ministrem finansów był Jarosław Bauc, okazała się nie tak groźna, jak przedstawiali ją politycy, dzięki drastycznym cięciom wydatków budżetu. W efekcie deficyt wyniósł wówczas „tylko” 32,6 mld zł.  Minister Finansów Jacek Rostowski szacuje go na 52,2 mld zł i liczy, że będzie to możliwe. Ekonomiści szacują jednak, że przyszłoroczne wydatki mogą wynieść nawet około 327 mld zł, a dochody zaledwie 235 mld zł. Ta sięgająca ponad 90 mld zł „dziura” budżetowa  ma szanse być zmniejszona między innymi dzięki przychodom z dywidend  i przewalutowaniu środków pochodzących z Unii Europejskiej. Sytuacja budżetu może też poprawić się w przypadku wyższego tempa wzrostu naszej gospodarki. Tego typu działania niekorzystnie wpływają z kolei na wzrost gospodarczy, gdyż z jednej strony prowadzą  do ograniczenia wydatków publicznych, z drugiej zaś ograniczają konsumpcję prywatną, wskutek czego spada popyt wewnętrzny.

Podatnicy na razie za bardzo nie stracą

Zwiększenie deficytu budżetowego i długu publicznego to umiarkowanie dobra wiadomość dla płacących podatki, czyli niemal wszystkich. Wobec konieczności zrównoważenia budżetu w warunkach rosnących wydatków i malejących, między innymi wskutek globalnego kryzysu i spowolnienia wzrostu polskiej gospodarki, przychodów rząd stanął przed alternatywą: albo zwiększyć wpływy ponosząc podatki, albo zwiększyć deficyt i zadłużenie państwa. Oszczędności i szukanie dodatkowych przychodów z innych źródeł nie wystarczyło. Jak widać, wybrano wariant drugi. Oznacza to, że na razie podwyżka stawek podatków nam nie grozi. Ze szczególnym naciskiem na sformułowanie „na razie”. Bo przecież ten deficyt i dług z czegoś trzeba będzie w przyszłości „spłacić”. A ogromna większość dochodów budżetu pochodzi z podatków. Jeśli więc nawet w przyszłym roku stawki podatkowe nie zostaną zwiększone, co jest bardzo prawdopodobne,  to prawdopodobieństwo, że pozostaną na tym samym poziomie w następnych latach dramatycznie maleje. Ponadto pozostawienie stawek podatkowych na niezmienionym poziomie nie oznacza, że nie zwiększą się obciążenia podatkowe Polaków. Oprócz stawek podatkowych rząd ma jeszcze inne „narządzie”, za pomocą których może sprawić,  że przychody z podatków będą większe. Chodzi choćby o waloryzację progów podatkowych czy kwot wolnych od podatku. Możliwe jest też zwiększenie innych obciążeń „parapodatkowych”, takich jak np. składki ubezpieczeń społecznych, o których zwiększeniu już było dość głośno. Spośród obciążeń stricte podatkowych minister Jacek Rostowski „obiecał” na razie tylko wzrost akcyzy.

Ciułacze i kredytobiorcy

Zwiększony deficyt i konieczność większego zadłużenia budżetu mieć będzie poważne konsekwencje i dla tych, którzy będą chcieli ulokować wolną gotówkę i dla tych, którzy już mają kredyty lub zamierzają je zaciągnąć w najbliższej przyszłości. Dobrą wiadomość mamy dla tych pierwszych, ci drudzy nie mogą raczej liczyć na taryfę ulgową. Rząd będzie musiał pożyczyć sporo pieniędzy na sfinansowanie swoich mocno zwiększonych potrzeb. Będzie więc z pewnością emitował znacznie więcej niż do tej pory papierów skarbowych (obligacji, bonów). Potrzeby pożyczkowe na przyszły rok szacowane są grubo więcej, niż tegoroczne 155 mld zł. Możliwości pożyczania większych kwot  na międzynarodowym rynku finansowym są wskutek kryzysu finansowego mocno ograniczone. Być może trzeba będzie korzystać z pożyczek międzynarodowych instytucji finansowych (Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy). Większość pieniędzy będzie więc musiał pożyczyć w kraju. To zaś spowoduje dwojakiego rodzaju skutki.  

Po pierwsze, zwiększy koszt pieniądza na rynku finansowym. Czyli po prostu rynkowe stopy procentowe będą pozostawały na wysokim poziomie. Działa tu prosty mechanizm: chcesz pożyczyć dużo więcej, niż zwykle, musisz zapłacić większe odsetki. Pieniądz będzie więc „w cenie”. Po drugie, zwiększone zapotrzebowanie na pieniądze ze strony budżetu spowoduje, że będzie go mniej dla innych chętnych, czyli poszukujących kredytu osób fizycznych i firm. To zaś może oznaczać kłopoty i dla firm potrzebujących finansowania  i w popycie na dobra, których zakup najczęściej finansowany jest za pomocą kredytu,  a więc w szczególności mieszkania, samochody, artykuły wyposażenia mieszkań, sprzęt AGD. Banki bardzo chętnie pożyczą pieniądze państwu, kupując obligacje i bony skarbowe, gdyż dla nich to znacznie bezpieczniejsza metoda angażowania pieniędzy, niż udzielanie kredytów firmom i konsumentom. Posiadający wolne środki mogą więc liczyć na wysokie odsetki, a kredytobiorców czekają gorsze czasy, zaciskanie pasa i powstrzymywanie się  z zakupami na kredyt.

Złoty nie będzie błyszczał

Dla naszej waluty większy deficyt i dług publiczny to nienajlepsza wiadomość. Teoretycznie powinna wpłynąć na jej osłabienie. Ten niekorzystny wpływ może być jednak w znacznym stopniu łagodzony, dzięki bardzo dobrym danym, płynącym z naszej gospodarki. Najwyższy w Europie i jeden z najwyższych na świecie wzrost PKB w drugim kwartale zrobił bardzo dobre wrażenie. Nawet jeśli do tej pory nie dostrzegliśmy wyraźnej reakcji rynku finansowego, z pewnością nie pozostanie bez echa i to bardzo konkretnego, przejawiającego się być może zwiększonym napływem zagranicznego kapitału.  Z pewnością też kapitał ten będzie chciał skorzystać ze zwiększonej podaży polskich papierów skarbowych. To zaś będzie równoważyło negatywną wymowę wzrostu deficytu  i długu. Prawdopodobnie nie grozi nam obniżenie oceny kredytowej przez agencje ratingowe, ale inwestorzy będą traktowali nasze papiery jako bardziej ryzykowne. Popyt  na nie będzie więc zależał od globalnej skłonności międzynarodowego kapitału do ryzyka. I będzie też mniej chętny do płacenia wysokich cen za polskie obligacje. Należy więc liczyć się za spadkiem ich cen, czyli zwiększeniem się rentowności, co będzie wpływać na wzrost rynkowych stóp procentowych. Ponadto słabnący złoty będzie zwiększał nasze zadłużenie zagraniczne, co spowoduje wzrost proporcji długu do PKB.

Niedawno formułowane prognozy umocnienia się złotego wobec wspólnej waluty nawet do 4 zł za euro, w tej sytuacji mają więc niewielkie szanse na spełnienie się.  A co za tym idzie i na taniego franka nie mamy co zbytnio liczyć.

Giełdowe zyski pod znakiem zapytania

Na giełdową koniunkturę wpływ ma bardzo wiele czynników, nie tylko fundamentalnych, związanych ze stanem gospodarki i nie tylko wewnętrznych, dotyczących warunków w naszym kraju. Spośród decyzji, związanych z przyszłorocznym budżetem dwa będą mieć spore znaczenie dla rynku akcji: polityka dywidend w spółkach, w których skarb państwa ma spore pakiety akcji i udziałów oraz plany prywatyzacyjne.  Z drenowaniem spółek z zysków mieliśmy do czynienia już w tym roku. Wszystko wskazuje, że nie był to ostatni raz. To zaś może wpływać niekorzystnie na długoterminowe perspektywy rozwoju, a co za tym idzie postrzegania przez inwestorów takich firm, jak KGHM czy PKO. A wpływ ich notowań na indeksy warszawskiego parkietu jest znaczący. Ministerstwo skarbu liczy na pozyskanie w przyszłym i 2011 roku z prywatyzacji firm 36,7 mld zł. Minister Rostowski liczy na 28,5 mld zł. Pomijając kwestię realnej możliwości pozyskania tak dużych przychodów z tego tytułu w trudnych wciąż czasach trwającego kryzysu finansowego,  niemal pewnego sprzeciwu związków zawodowych i politycznej opozycji oraz technicznych możliwości przygotowania transakcji o tak wielkiej skali, zwiększona podaż akcji i udziałów musi odbić się niekorzystnie na sytuacji na rynku wtórnym. Spora część prywatyzowanego majątku trafi na rynek kapitałowy. Fundusze inwestycyjne i emerytalne kierując więcej środków na rynek pierwotny, będą musiały ograniczyć zakupy na rynku wtórnym. A na giełdzie mniej pieniędzy i mniejszy popyt oznacza z reguły niższe ceny akcji spółek już na niej notowanych. Rozplanowanie procesu prywatyzacji na dwa kolejne lata oznacza z jednej strony rozłożenie tego „ciężaru” dla rynku kapitałowego w czasie, ale z drugiej wydłużenie czasu negatywnego oddziaływania tego czynnika na giełdową koniunkturę.

Dług publiczny może przekroczyć  55% PKB

Przekroczenie 55% relacji zadłużenia sektora finansów publicznych w stosunku do PKB skutkuje koniecznością wprowadzenia przez rząd procedury sanacyjnej. Zakłada ona ograniczenie deficytu budżetowego. W praktyce budżet państwa w kolejnych latach musiałby być zrównoważony. Oznaczałoby to zwiększenie przychodów, co jest dość trudne do osiągnięcia bez znaczącego wzrostu obciążeń podatkowych oraz drastyczne cięcia wydatków, w tym zamrożenie płac w sferze budżetowej i ograniczenia w waloryzacji rent  i emerytur (mogłyby być podwyższone jedynie o stopę inflacji).

Roman Przasnyski
Źródło: Gold Finance