Gdy Fed wrzuci na luz, byki wcisną gaz

Czytając giełdowe komentarze, nasuwa się nieodparte wrażenie, że środa, 3 listopada, ma być dniem przełomowym dla rynków finansowych. Można wyczuć w tym stwierdzeniu nutę przesady, ale czy można się dziwić inwestorom?

Gdy poprzednim razem, w marcu 2009 r. Fed ogłosił swoją decyzję o zakupie papierów dłużnych za kwotę ponad biliona dolarów, zaczęła się trwająca ponad rok hossa na rynkach akcji, obligacji i surowców. Teraz może być podobnie. Pytanie, jak bardzo podobnie. 9 marca 2009 r. indeks S&P500 wyznaczył dno bessy, mającej swój początek jesienią 2007 r. Rynki i portfele inwestorów były wyniszczone długotrwałymi i dotkliwymi spadkami. Zapowiedzi Fed, „zmaterializowane” 18 marca, były dla nich wybawieniem. Tego dnia S&P500 skoczył o 2 proc., choć wcześniej, od wspomnianego dołka, zyskał już ponad 17 proc. W trakcie następnych dwóch sesji doszło do niewielkiej korekty spadkowej, ale już 23 marca mieliśmy do czynienia z jednym z największych w historii giełd jednosesyjnym wzrostem indeksów. S&P500 skoczył wówczas o ponad 7 proc.

Komentarze z tamtego okresu były bliźniaczo podobne do tych, które czytamy obecnie. Obawiano się tego, jakie skutki polityka ilościowego luzowania polityki pieniężnej przyniesie i jakie mogą być zagrożenia. Co do efektów, jakie przyniosła ona gospodarce, zdania są  podzielone. Najlepszego komentarza dostarczają fakty. Skoro półtora roku po wpompowaniu na rynki około 1,7 bln dolarów, potrzebna jest następna dawka, bezrobocie ciągle rośnie, a dynamika amerykańskiego PKB jest o połowę niższa niż w gnuśniejącej i bliskiej rozpadowi strefie euro, to można mówić raczej o defekcie, niż efekcie.

Efektywność tego rodzaju stymulacji oszacował Goldman Sachs. Zdaniem ekspertów tego banku, bilion dolarów wydany na luzowanie ilościowe stanowi równowartość obniżki stóp procentowych o 0,75 punktu procentowego, a to jednocześnie skutkuje wzrostem PKB o 1,2 proc. w ciągu dwóch lat. W oparciu o te dywagacje szacują oni, że obecnie Fed skupi obligacje za około 2 bln dolarów. Kontynuując ten tok rozumowania można łatwo wyliczyć, że w wyniku dwóch rund luzowania, stopy procentowe w Stanach Zjednoczonych sięgną minus 3 proc. Znacznie łatwiej policzyć efekty, jakie polityka luzowania przyniosła inwestorom. Od 9 marca 2009 r. do 26 kwietnia 2010 r. S&P500 zwiększył swoją wartość o 79 proc., notowania ropy naftowej skoczyły o 100 proc., a miedzi o 120 proc. A przy tak potężnych wzrostach cen surowców inflacji ani śladu. Wręcz przeciwnie, głównym zmartwieniem Fed jest ostatnio groźba deflacji. Podobnie jak przed dwoma laty. Jak się okazuje walka ze zbyt niską inflacją jest niemal tak samo uciążliwa, jak zmaganie się z nadmiernym wzrostem cen. Szczególnie, jeśli front wiedzie przez rynki surowcowe, które już dawno przestały mieć realny kontakt z gospodarką. Lwia część popytu i podaży pochodzi bowiem nie od produkujących jakiekolwiek dobra firm, lecz od banków i funduszy inwestycyjnych.

Można przypuszczać, że to właśnie „bufor” w postaci aktywności tych instytucji utrudnia przenoszenie się efektu zmian giełdowych notowań surowców na rynki realnych produktów, na które popyt wciąż jest znacznie niższy, niż rok, czy dwa lata temu. Szokujące były niedawno publikowane dane, mówiące o tym, że zaledwie ułamek procenta na gigantycznym światowym rynku walutowym, stanowią rzeczywiste transakcje, mające związek z faktycznymi transakcjami handlowymi. Ogromna większość to gra finansowa w czystej formie, oderwanej od jakiekolwiek gospodarczej treści. Ogon wciąż więc macha psem. Mimo niemrawych i pozorowanych wysiłków uporządkowania tej globalnej finansowej stajni Augiasza, Fed wciąż zamierza pompować pieniądze w ten mało efektywny mechanizm. Z dwojga złego, bardziej sprawiedliwe, skuteczne i prostsze byłoby przepompowanie tych bilionów dolarów przez kieszenie Amerykanów, a nie bilanse banków. Ci, zasileni gotówką, spłaciliby część kredytów, a później ruszyliby na zakupy. Zwiększony popyt ożywiłby produkcję, firmy zaczęłyby inwestować i zatrudniać pracowników oraz kupować ropę, miedź i inne surowce w odpowiednich ilościach. Ceny zaczęłyby rosnąć w naturalny sposób i wszystko powoli wracałoby do normy. Brzmi to niemal jak bajka, a jeszcze niedawno było dość oczywiste.

Póki co, pozostaje liczyć na przedłużenie giełdowej hossy. Jednak, mimo że szacowana skala pieniężnej stymulacji Fed jest porównywalna z tą sprzed półtora roku, trudno spodziewać się podwojenia cen akcji, ropy, miedzi i pojawienia się tak upragnionej przez niektórych inflacji. Oczekiwanie na decyzję Fed przyniosło już trwającą od końca sierpnia, sięgającą 15 proc. zwyżkę indeksów na Wall Street. W tym samym czasie ceny ropy naftowej zwyżkowały o 19 proc., a miedzi o niemal 22 proc.

Źródło: Open Finance