Greckie problemy Stanów Zjednoczonych

Ameryka zadłuża się w zastraszającym tempie. Parametry budżetu federalnego niewiele odbiegają od tych prezentowanych przez Grecję. Na dodatek władze USA nie robią absolutnie nic, aby tą katastrofalną sytuację zmienić. Dlaczego więc kraje PIIGS stoją na skraju bankructwa, a amerykańskie obligacje sprzedają się jak świeże bułeczki?

Twarde dane są bezlitosne. W połowie czerwca dług publiczny Stanów Zjednoczonych sięgnął 13,043 biliona dolarów, co stanowiło niemal 90% PKB. Nominalna wartość długu w ostatniej dekadzie uległa podwojeniu. W tym roku fiskalnym deficyt budżetowy wyniesie 10,6% PKB. Przeszło 40% wydatków rządu federalnego finansowych jest na kredyt. Dług publiczny przypadający na każdego Amerykanina to 42.300$, z czego na każdym podatniku ciąży 118.627$. Dla porównania faktyczne bankructwo Grecji nastąpiło przy deficycie budżetowym rzędu 13,6% PKB i długu publicznym podchodzącym pod 120% PKB. Zagrożone zostały wierzytelności opiewające na 300 mld euro (366 mld $). Skala zadłużenia jest więc nieporównywalna, ale względne mierniki wyglądają bardzo podobnie.


Źródło: usgovernmentspending.com

Al-Kaida, Medicare, hipoteki i inne nieszczęścia

Powyższy wykres nie pozostawia wątpliwości co do powagi sytuacji. Długi amerykańskiego rządu przyrastają w tempie obserwowanym tylko podczas obu wojen światowych oraz wojny secesyjnej. Teraz USA toczą „wojnę z terroryzmem”, a wydatki na zbrojenia stanowią jedną czwartą budżetu, czyli około 895 mld $. Jednakże w ostatnich dwóch latach nakłady na armię nie były najszybciej rosnącą kategorią wydatków. Względem roku 2008 budżet wojskowy jedynego supermocarstwa zwiększył się o 22%. W tym samym czasie wydatki socjalne podskoczyły o 78%, a koszty opieki medycznej wzrosły o 23,5%. Przeforsowana w Kongresie ustawa ustanawiająca przymusowe ubezpieczenia medyczne oraz starzejące się społeczeństwo zapewne jeszcze zwiększą dynamikę w tej ostatniej kategorii. Z kolei ulgi podatkowe wprowadzone przez administrację prezydenta Obamy (część tzw. pakietu stymulującego) w połączeniu z recesją doprowadziły do spadku dochodów budżetowych. Za 2009 rok niemal połowa Amerykanów nie zapłaciła rządowi ani centa podatku. W ubiegłym roku wpływu budżetu zmniejszyły się one o 7,2%, a w bieżącym roku fiskalnym mają być wyższe o 3,9%. Tak więc narastający dług publiczny USA jest kombinacją trzech równocześnie działających czynników: rosnących wydatków socjalnych, toczonych wojen w Iraku i Afganistanie oraz hojnie wprowadzanych ulg podatkowych i innych kosztownych pomysłów „stymulujących” gospodarkę.

Ale to nie wszystkie długi, jakie ciążą na Amerykanach. Na koniec 2008 roku suma kredytów hipotecznych w USA przekroczyła wartość PKB i sięgnęła 14,6 biliona dolarów. Z tego około pięć bilionów stanowią kredyty gwarantowane przez Fannie Mae i Freddie Mac, które z powodu olbrzymich strat zostały znacjonalizowane przez administrację prezydenta G.W. Busha. W ten sposób amerykański podatnik wziął na siebie gwarancję spłaty kredytów mieszkaniowych zabezpieczonych coraz tańszymi nieruchomościami. Gdyby dodać te potencjalne zobowiązania do długu publicznego, to zadłużenie Stanów Zjednoczonych wyniosłoby 123% PKB.


Źródło: U.S. Census Bureau, opracowanie Bankier.pl

Gdy dług jest majątkiem

Każdy dług jest czyimś majątkiem. Amerykanie mają teraz właściwie same długi. Natomiast reszta świata ma długi Amerykanów. Oficjalnie podawany dług publiczny dzieli się na dwie kategorie. Jedna trzecia wierzytelności znajduje się w posiadaniu różnych państwowych agencji, zaś 66% to tzw. „dług rynkowy” w postaci obligacji i bonów skarbowych znajdujących się w wolnym obrocie. Przyrost amerykańskiego długu publicznego był w znacznej mierze finansowy przez inwestorów zagranicznych, doprowadzając do wzajemnego uzależnienia USA i jego największych wierzycieli. W kwietniu rząd Stanów Zjednoczonych był winny zagranicznym inwestorom niemal cztery biliony dolarów, co stanowiło połowę rynkowego zadłużenia. Zupełnie inaczej sytuacja wyglądała w przeszłości, gdy długi Waszyngtonu w większości znajdowały się w posiadaniu Amerykanów. Jeszcze w roku 2003 zagranica trzymała w amerykańskich obligacjach „tylko” 1,5 biliona dolarów, co stanowiło 22% ogółu zadłużenia.

Najwięksi wierzyciele rządu Stanów Zjednoczonych
Źródło: dane amerykańskiego Departamentu Skarbu, opracowanie Bankier.pl

Chiny, Japonia oraz eksporterzy ropy naftowej kontrolują blisko połowę zagranicznego zadłużenia Stanów Zjednoczonych. Są to zarazem kraje uzależnione od eksportu swoich towarów do USA. Tyle że Amerykanie nie płacą gotówką, lecz obligacjami skarbowymi. Tyle że ten wygodny mechanizm finansowania konsumpcji chyba dotarł do granic swoich możliwości. Wiarygodność kredytowa rządu USA nadal uznawana jest za najwyższą na świecie, ale zarazem coraz częściej bywa kwestionowana. Uzależnienie amerykańskich władz od zagranicznych inwestorów staje się poważnym problemem dla polityków z Waszyngtonu, co podważa supermocarstowy status Stanów Zjednoczonych. Równocześnie najwięksi wierzyciele USA nie mogą sobie pozwolić na niekupowanie amerykańskich obligacji. Kupują, bo muszą. Gdyby na przykład Chiny oświadczyły, że więcej amerykańskiego długu już nie kupią, wywołałoby to dramatyczny spadek cen tych papierów. To z kolei znacząco uszczupliłoby chińskie rezerwy walutowe, które w większości ulokowane są w amerykańskich papierach skarbowych.

Dług przysłania perspektywę

Na razie politycy i inwestorzy dość dobrze udają, że nie widzą problemu. Ci pierwsi zapewniają o konieczności ograniczenia nadmiernych deficytów budżetowych, ale nie robią nic, aby je faktycznie zmniejszyć. Zaś zarządzający największymi funduszami inwestycyjnymi oraz bankami centralnymi nie mają większego wyboru. Jedyną alternatywą dla amerykańskich obligacji pozostaje bowiem złoto, którego jest zbyt mało, aby mogło stanowić alternatywę dla graczy dysponującymi setkami miliardów dolarów.

W tym roku fiskalnym deficyt USA ma wynieść 1,55 biliona dolarów oraz 1,3 biliona w roku przyszłym, po czym ma cudownie spaść do 0,8 biliona w roku 2012. Departament Skarbu oficjalnie przyznał się, że w 2015 roku dług publiczny Stanów Zjednoczonych zbliży się do 20 bilionów dolarów. Optymistycznie zakładając że przez najbliższe pięć lat średnie tempo wzrostu gospodarczego utrzyma się na poziomie 2,5% przy oficjalnej inflacji rzędu 2%, to za pięć lat relacja długu do PKB sięgnie 109%. Tymczasem ekonomiści Kenneth Rogoff oraz Carmen Reinhert po przebadaniu danych historycznych doszli do wniosku, że dla krajów rozwiniętych niebezpiecznym poziomem tego wskaźnika jest 90%. Choć część ekspertów nie podziela tej opinii, to nie ma chyba wątpliwości, że wysoki dług publiczny spowalnia wzrost gospodarczy. Dzieje się tak, ponieważ państwo musi przeznaczać coraz więcej środków na spłatę odsetek od zaciągniętych długów. To oznacza konieczność podwyższenia podatków, albo obniżenia wydatków prorozwojowych: czyli nakładów na infrastrukturę czy edukację. Co w dłuższym terminie obniża wzrost gospodarczy.

Obecna skrajnie ekspansywna polityka fiskalna administracji Baracka Obama jest w istocie sponsorowana przez Rezerwę Federalną. Ben Bernanke obniżając stawkę funduszy federalnych do zera i zalewając banki setkami miliardów tanich dolarów doprowadził do nienaturalnego spadku rentowności obligacji skarbowych. Rząd USA płaci inwestorom średnio zaledwie 2,5% rocznych odsetek. Czyli minimalnie więcej niż wynosi oficjalny wskaźnik CPI. To praktycznie „darmowy” kredyt. Dla porównania w roku 2001, gdy Amerykanie zastawiali się, co zrobić z nadwyżką budżetową, koszty obsługi długu wynosiły 6,62%. Przy niewiarygodnie wręcz luźnej polityce monetarnej i galopującej podaży pieniądza inflacja prędzej czy później da o sobie znać. Wówczas wzrosną także koszty obsługi długu, ponieważ inwestorzy nie mogą pozwolić sobie na realną utratę kapitału. Przy zadłużeniu równym dochodowi narodowemu koszt obsługi długu może łatwo sięgnąć 5-7% PKB. Tego nie wytrzyma żadna gospodarka i krajowi może grozić popadnięcie w spiralę zadłużenia.

Ostateczne rozwiązanie kwestii dolara

Każdy rząd ma w takiej sytuacji trzy podstawowe wyjścia. Po pierwsze, może zwyczajnie odmówić wykupu obligacji, co oznacza formalne bankructwo, albo jakąś formę restrukturyzacji zadłużenia. W pozycji Stanów Zjednoczonych taki krok jest jednak mało prawdopodobny, bo podważałby mocarstwową pozycję tego państwa. Drugim, najbardziej uczciwym rozwiązaniem, byłoby natychmiastowe obniżenie wydatków federalnych oraz podwyżka podatków. To zrównoważyłoby amerykański budżet i pozwoliło zawrócić znad przepaści. Ale to rozwiązanie również wydaje się mało prawdopodobne. Skutkowałoby bowiem głęboką recesją i znacząco wyższym bezrobociem, co przekreślałoby szanse na reelekcję prezydenta Obamy. Dlatego też uważam, że Stany Zjednoczone nie dokonają sanacji finansów publicznych i prędzej czy później znajdą się w sytuacji Grecji.

Niemniej jednak rząd w Waszyngtonie dysponuje opcją, którego pozbawione były władze w Atenach. Ta „wunderwaffe” nazywa się Rezerwa Federalna i obdarzona jest wyłącznym przywilejem emisji pieniądza. Fed potencjalnie jest też kupcem ostatniej szansy dla papierów Departamentu Skarbu. Szlaki w tej krainie przeciera już Europejski Bank Centralny, który zgodził się skupować obligacje państw z grupy PIIGS. W razie potrzeby Fed dostanie polecenie wejścia na rynek i kupienia odpowiedniej ilości papierów skarbowych. Zapłaci zań świeżo wydrukowanymi dolarami. Taka praktyka miała już miejsce w 2009 roku. Była to operacja na stosunkowo małą skalę (200 mld $) i najprawdopodobniej była jedynie testem monetyzacji amerykańskiego długu na masową skalę.

Wydawałoby się, że na takiej opcji zyskają wszyscy. Rząd zachowa wypłacalność i nie będzie musiał obniżać wydatków, ani podwyższać podatków. Posiadacze obligacji dostaną z powrotem zainwestowany kapitał. Tyle że na skokowym wzroście podaży amerykańskiego pieniądza stracą wszyscy posiadacze dolarów. „Zielony” po prostu dramatycznie straci na wartości. Najprawdopodobniej to właśnie sytuacja na rynku długu publicznego wywoła proces hiperinflacji w Stanach Zjednoczonych, kończący erę dolara jako waluty rezerwowej świata. Rząd jedynego supermocarstwa uwolni się od długów podobnie jak Republika Weimarska w latach 20. XX wieku. Ograbieni zostaną w ten sposób Chińczycy, Japończycy, Arabowie oraz wielomilionowa rzesza drobnych inwestorów trzymających swoje oszczędności w „zielonych”. Na razie jednak na Titanicu gra muzyka, a U.S. Treasuries notują niemal rekordowo wysokie ceny. To kolejna i chyba już ostatnia bańka spekulacyjna w historii dolara.

Krzysztof Kolany

Źródło: Bankier.pl