„O horrendalnych opłatach na własnej skórze przekonała się 30-letnia Anka z Płocka. Półtora roku temu wzięła w DomBanku kredyt we frankach. Co miesiąc oddaje 550 franków i co miesiąc postępuje tak samo – sprawdza kurs, przelicza ratę i robi przelew. Ale dwa tygodnie temu spotkała ją niemiła niespodzianka: – Dostałam z banku pismo, że przelałam za mało pieniędzy. O… 2 franki! Dalej napisali, że muszę zapłacić w sumie 46 zł – relacjonuje. Czemu tak dużo? Bo do zaległych 2 franków, czyli ok. 6 zł, DomBank doliczył 40 zł za pisemny monit!„, relacjonuje dziennik.
„Większość z nas nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, ile płaci za spóźnialstwo w spłacaniu rat kredytowych. Za każde upomnienie telefoniczne bank naliczy 10-15 zł. Za listowny monit – od 20 do 40 zł, w zależności od tego, czy wysyła go listem zwykłym, czy poleconym. Za wyjazd interwencyjny, kiedy pracownik jedzie do klienta, żeby go osobiście upomnieć, Lukas Bank każe sobie płacić 50, a Euro Bank – 110 zł. Pół roku zaległości może marudera kosztować kilkaset złotych. Do tego trzeba doliczyć karne odsetki od zaległej spłaty.”, wylicza gazeta.
Sprawa karnych opłat dotyczy coraz większej liczby osób, bo nasze długi rosną na potęgę. Nasilającym się problemem jest zwłaszcza sprawa tzw. przekredytowanych klientów, czyli osób, które spłacają po 10 i więcej kredytów. Niedawno na łamach „Rzeczpospolitej” były prezes GE Money Banku Mariusz Karpiński ocenił, że liczba osób nadmiernie zadłużonych sięgnęła 137 tys., a ich zadłużenie w połowie roku wynosiło już 15,7 mld zł. Wielu z takich klientów zaciągało kolejny kredyt na spłatę poprzedniego, dzięki czemu mogło zachować w miarę pozytywną historię w BIK. A w czasie ubiegłorocznego kredytowego boomu to wystarczyło, by przyznac klientowi kolejny kredyt. Dziś, gdy banki przykręciły kurek z kredytami, lawinowo rośnie liczba osób spóźniających się z regulowaniem zobowiązań.
Więcej na ten temat w „Gazecie Wyborczej” w artykule „Nasze drogie długi” autorstwa Niny Hałabuz.
WB