Maciej Bitner: 10 mitów o chińskiej gospodarce

O chińskiej gospodarce w Polsce pisze się prawie wyłącznie dobrze. W rezultacie czytelnik może mieć wrażenie, że na drugim końcu euroazjatyckiego kontynentu udało już zawiesić prawa ekonomii. Do tego jednak ciągle droga daleka. Oto dziesięć popularnych mitów, których należy wystrzegać się, jeśli chce się zachować trzeźwe spojrzenie na „cud gospodarczy” w Państwie Środka.

Część I Mity polityczno-społeczne

    Z pozoru nie widać logicznego związku między wzrostem gospodarczym a demokracją. Liczy się przecież to, czy rządy sprzyjają gospodarce, a nie w jaki sposób się je wybiera. Jeżeli w niedemokratycznym państwie u steru władzy znajdą się osoby światłe i kompetentne, to czemu nie miałyby poradzić sobie równie dobrze, jak ich odpowiednicy w krajach demokratycznych?

    Choć niewątpliwie przez pewien czas może tak się właśnie zdarzyć, na dłuższą metę niezbędny jest jakiś mechanizm wymiany elit. Inaczej politycy i urzędnicy będą zbyt pewni swojej władzy i zaczną jej nadużywać. Pojawi się podział na kastę uprzywilejowanych skupioną wokół rządzących oraz, mającą się wyraźnie gorzej, resztę społeczeństwa. Władza w obawie przed społeczeństwem ucieka się do represji, które muszą zmierzać do podważenia fundamentów współczesnego państwa.

    Państwo demokratyczne bowiem to nie tylko bezkrwawa wymiana elity politycznych lecz także pewne fundamentalne instytucje. Państwa autorytarne, które odnosiły gospodarcze sukcesy, zawsze cieszyły się takimi zdobyczami demokracji jak rządy prawa, niezależne sądy czy też nastawienie państwa na służbę obywatelowi. Jednak utrzymanie tych wartości jest o wiele łatwiejsze w demokracji. Równość wobec prawa bowiem jest zgodna z jej najgłębszym duchem, podczas gdy w systemach autorytarnych z konieczności musi istnieć podział władza-reszta.

    Dane empiryczne mało co pokazują tak wyraźnie jak to, że nieprzestrzeganie zasad rządów prawa nie pozwala krajom wznieść się na poziom rozwoju zbliżony choćby do krajów Europy Zachodniej. Jeżeli uszeregujemy 208 krajów świata pod względem stopnia wdrożenia zasad rządów prawa, okaże się, że państwom, w których taki ład ma miejsce, udało się osiągnąć znacznie wyższy poziom rozwoju. Z kolei kraje, gdzie panuje duża samowola władz zatrzymują się w rozwoju w momencie osiągnięcia dochodu około 10 tysięcy dolarów na głowę. Wyjątek od tej reguły stanowią tylko kraje bardzo bogate w zasoby naturalne. Chiny, których PKB per capita wyniósł w 2010 roku 7519 dolarów natkną się na tę barierę już za trzy lata.

    Mimo autorytarnej formy rządów Chiny wydają się być w powszechnej świadomości oazą politycznej stabilności. Od czasu krwawej pacyfikacji na placu Tiananmen nie doszło przecież do żadnych głośniejszych protestów. Jak podsumował to w rozmowie z Jackiem Żakowskim Youcai Wang – jeden z przywódców buntu z 1989 roku – „Nawet ci, których rodziny były represjonowane, popierają partię komunistyczną. Nie zapisują się, ale akceptują władzę partii”.

    Nieumiejętność dostrzeżenia alternatywy dla rządzącej Chinami kliki nie oznacza jednak, że w Państwie Środka panuje społeczna harmonia. Liczba odnotowanych protestów społecznych wzrosła z 8,7 tys. w 1993 roku do 87 tys. w 2005 roku. W zeszłym roku odnotowano ich już 180 tys., co oznacza, że dziennie dochodziło do prawie pięciuset. Choć najpoważniejsze z tych wybuchów niezadowolenia angażowały kilkadziesiąt tysięcy ludzi i kończyły się użyciem ostrej amunicji, żaden z nich nie stał się początkiem ogólnokrajowego ruchu zmierzającego do obalenia ustroju.

    Jednak wyraźne nasilanie się niezadowolenia od czasu zaprzestania po 1989 roku reform oraz fakt, że wybuchy społeczne wymierzone są bezpośrednio w lokalnych działaczy partyjnych, każe brać pod uwagę możliwość zorganizowania się ogólnokrajowego ruchu, który występowałby przeciwko temu, co Chińczyków najbardziej boli. Do najbardziej drażliwych problemów należą nierówności społeczne (sondaże wskazują, że 85% obywateli uważa, że podział dóbr jest niesprawiedliwy lub skrajnie niesprawiedliwy), korupcja i prywata członków partii oraz pozbawianie rolników ziemi przeznaczanej na wielkie inwestycje.

    Przekonanie o tym, że Chiny krok po kroku się demokratyzują, opiera się na całkiem sensownej hipotezie. Głosi ona, że postęp wolnego rynku prowadzi stopniowo do utraty władzy przez dyktaturę, aż do całkowitej demokratyzacji. Dyktatorowi trudno jest bowiem kontrolować obywateli, jeśli ci dysponują respektowanym przezeń prawem własności, na którym opiera się przecież ład rynkowy.

    Jednak fakty zdają się temu przeczyć – demokratycznych swobód w Chinach wcale nie przybywa. Cenzurowana jest telewizja i prasa, szczególnie dokładnie monitorowany jest Internet (o grupie kilkudziesięciu tysięcy urzędników zajmujących się tym ostatnim mówi się nawet żartem Great Firewall of China). Obawiające się podzielenia losu KPZR władze Chin prześladują wszelkie większe wspólnoty, przede wszystkim religijne takie jak ruch Falun Gong czy Kościół Katolicki.

    Partia zawłaszczyła też najważniejsze instytucje ekonomiczne. Jej członkowie dominują na stanowiskach kierowniczych w przedsiębiorstwach państwowych, co drugi dyrektor prywatnej firmy także jest z nadania partii. Gdy w 2007 roku zbadano grupę 3220 Chińczyków, których majątek przekraczał wtedy 13 milionów dolarów, okazało się, że 2932 z nich to potomstwo wysokiej rangi partyjnych dygnitarzy. Wyższe stanowiska w handlu zagranicznym, finansach, inżynierii i budownictwie w 90% zajmowane są przez potomków członków partii.

    Może problem polega w takim razie na tym, że wolny rynek nie prowadzi w Chinach do demokracji dlatego, że brakuje tam wolnego rynku? Do takiego wniosku może prowadzić analiza prowadzona przy okazji rozważania mitów dotyczących gospodarki.

    Część II Mity gospodarcze

    Japonia w latach 1950-1980, a Korea, Hong Kong i Tajwan od 1960 do 1995 roku mogły pochwalić się wzrostem gospodarczym na poziomie około 8% rocznie. Oficjalne statystyki chińskie mówią o 10% wzrostu od 1980 do 2010 roku, jednak biorąc pod uwagę zastrzeżenia co do rzetelności danych, można zapewne mówić o wzroście porównywalnym do tego, które osiągnęły wcześniej azjatyckie tygrysy. Czy można w takim razie twierdzić, że Chiny zaadoptowały ich model rozwojowy?

    Z pozoru wydaje się występować między Chinami a tamtymi krajami kilka podobieństw. Wzrost gospodarczy miał tam miejsce przy bardzo wysokich nakładach inwestycyjnych, również ze strony państwa, a kurs walutowy był częściowo sztywny i służył aktywnemu wspieraniu eksportu. Gdy jednak przyjdzie do różnic, okaże się, że są one znacznie głębsze.

    Przede wszystkim systematyczne urynkowienie i deregulacja gospodarki, którą wprowadzano w takich krajach jak Tajwan czy Korea, miały na celu dokonanie trwałej modernizacji gospodarki w duchu własności prywatnej i wolnej konkurencji. Chiny zaś rozpoczęły reformy rynkowe, gdyż partia potrzebowała odnowienia legitymizacji swoich rządów po katastrofach, jakie przyniosły gospodarcze inicjatywy Mao. Z tego tak naprawdę wypływa najważniejsza cecha chińskiego modelu rozwoju, która rzuca się cieniem na wszystkie zbudowane w Państwie Środka instytucje – polityka i władza ma prymat nad zasadami rynku.

    Dlatego też, w odróżnieniu od Azjatyckich Tygrysów nie ma w Chinach rządów prawa ani niezależnego sądownictwa. Kapitał prywatny jest dyskryminowany w starciu z publicznym przed sądami i urzędami oraz pod względem dostępu do finansowania. W Chinach przedsiębiorstwa państwowe zużywają 70% kapitału, a na przykład w Korei, mimo sporego udziału państwa w gospodarce w latach 70-tych inwestycje publiczne stanowiły tam jedynie 30%, a w kolejnej dekadzie już tylko do 20% wszystkich nowych projektów.

    Chińskie reformy gospodarcze można podzielić na dwie fazy. Pierwsza zaczyna się w 1978 roku, kiedy to zezwolono na własność prywatną i indywidualną inicjatywę, co zaowocowało eksplozją drobnej przedsiębiorczości na wsi i w małych miastach (powstawały wtedy tak zwane TVE). W drugiej fazie, która nastąpiła po masakrze na Tiananmen, część reform zatrzymano, a gospodarczy akcent przeniesiono na centralnie planowane wielkie inwestycje w infrastrukturę i budownictwo.

    Drobne przedsiębiorstwa w drugiej fazie zaczęły być postrzegane jako źródło wpływu i pieniędzy dla osób nie związanych z partią. Dlatego zdecydowano się im przeciwstawić, a dalszy ciężar rozwoju gospodarczego miały ponieść przedsiębiorstwa państwowe oraz kapitał zagraniczny. Zatrudnienie w TVE osiągnęło szczyt w 1996 roku i od tej pory spada na skutek braku dostępu do finansowania oraz zakazu ekspansji poza najbliższą okolicą.

    Inne formy działalności stricte prywatnej także nie mają się coraz lepiej. Maleje udział sektora prywatnego w inwestycjach w aktywa trwałe. W latach 1985-90 było to 20,7%, podczas gdy dziesięć lat później już tylko 13,9%. Nowsze badanie pokazuje, jak zmieniał się udział państwa we własności wszystkich trwałych aktywów przemysłowych. W 2003 roku było to 56%, zaś w 2008 już powyżej 60%. W 2006 roku na chińskiej giełdzie (pomijając Hong Kong) było tylko 40 rzeczywiście prywatnych spółek na 1500 wtedy notowanych.

    W efekcie tam, gdzie nie docierają inwestycje przedsiębiorstw państwowych ani kapitał zagraniczny, panuje stagnacja. Dotknięta jest nią w największym stopniu wieś. Na początku reform stosunek dochodu mieszkańca miasta do dochodu mieszkańca wsi malał. W 1978 wynosił 2,5 do 1, by spaść do 1,8 do 1 w 1984. Później jednak zaczął rosnąć – nierówności pogłębiały się. W 2001 sięgnął 2,9 do 1, w 2003 3,23 do 1, a w 2007 3,33 do 1.

    Inwestycje i eksport to podstawa chińskiego wzrostu gospodarczego. Ktoś mógłby powiedzieć, że lepsze to niż konsumpcyjny boom, który przeżywały przed kryzysem kraje peryferyjne strefy euro czy Stany Zjednoczone. Jednak krótkotrwałe epizody konsumpcyjnego boomu na kredyt nie powinny przysłonić fundamentalnej prawdy, że to konsumpcja, a nie inwestycje czy sprzedaż towarów za granicę są ostatecznym celem produkcji w kraju. Wzrost gospodarczy poparty wzrostem konsumpcji jest ponadto bardziej trwały, gdyż tylko to, że obywatele kupują wyprodukowane towary daje gwarancję, że już w tej chwili odpowiadają one to ich potrzebom.

    Tymczasem w Chinach, zwłaszcza począwszy od 2000 roku udział konsumpcji w PKB ciągle maleje. Wydatki gospodarstw domowych stanowiły w 2010 roku 35% produkcji, podczas gdy inwestycje 49%, wydatki rządowe z wyłączeniem inwestycji 11%, a eksport netto 5%. Ponad połowa chińskiego PKB jest więc mocno podejrzana.

    Udział inwestycji w PKB trwale utrzymujący się powyżej 40% PKB nie ma precedensu w żadnym innym kraju. W szybko rozwijających się krajach azjatyckich wskaźnik ten znajdował się w okolicach 30%. Jego wzrost w pobliże 40% prowadził do pojawienia się dużej liczby błędnych inwestycji i kryzysu (jak w Korei w latach 90-tych). Kraje rozwinięte z kolei mają jeszcze inne normy – udział inwestycji w PKB waha się od 15 do 25% i jego wzrost do 30% także grozi kryzysem (jak w Islandii, gdzie w 2006 roku wskaźnik ten sięgnął 35%).

    Te empiryczne uogólnienia mają swoje uzasadnienie. Potencjalne projekty inwestycyjne możemy w myślach ułożyć w hierarchię pod względem tego, jak dobrze wpasowują się w potrzeby konsumentów. Na jej szczycie znajdują się inwestycje w oczywisty sposób niezbędne, dalej te, które są tylko bardzo pożyteczne, i tak dalej, aż na samym dole dochodzimy do inwestycji jedynie nieznacznie poprawiających komfort życia konsumentów. Problem polega na tym, że na prawdziwym rynku wszystkie te projekty inwestycyjne są przemieszane nie tylko ze sobą, ale także z projektami szkodliwymi, które marnują zasoby społeczeństwa.

    Dlatego im więcej podejmujemy inwestycji tym trudniej jest wybrać do realizacji wyłącznie te najpotrzebniejsze. Projekty jedynie niezłe o wiele łatwiej jest niż te bardzo dobre pomylić z tymi, które w ogóle nie powinny być realizowane. Ważne jest też, kto dokonuje wyboru – państwowi planiści, patrzący na gospodarkę z góry nie mają takiej wiedzy o potrzebach konsumentów jak działający na dole przedsiębiorcy. W rezultacie, jak pokazują badania Banku Światowego w Chinach marnotrawiona jest około jedna trzecia środków przeznaczanych na inwestycje.

    Widać też, że coraz większe nakłady na inwestycje nie prowadzą do przyśpieszenia wzrostu lecz są jedynie konieczne dla utrzymania jego tempa. Coraz więcej bieżącego produktu trzeba poświęcić, by uzyskać wzrost gospodarczy w przyszłości, nie mając przy tym żadnej gwarancji, że nowe zdolności produkcyjne są potrzebne do czegoś innego niż tylko generowanie pustego wzrostu. Jeżeli konsumenci będą mieli więcej do powiedzenia w sprawie podejmowanych inwestycji, bardzo wiele z nich będzie musiało zostać zlikwidowanych, gdyż mimo imponującego nieraz rozmachu po prostu okażą się nierentowne.

    Podobnie ma się rzecz z chińskim eksportem. Jeszcze w 2008 roku sięgał on 40% PKB, by w 2010 spaść do 25%, co i tak jest bardzo wysoką wartością zważywszy na wielkie rozmiary drugiej gospodarki świata. Dla porównania udział eksportu w PKB Stanów Zjednoczonych wynosi 9%, trzeciej w kolejności Japonii 14%, znacznie mniejszych i znakomicie zintegrowanych gospodarczo z sąsiadami Niemiec 33%, a bardziej zbliżonej do Chin poziomem rozwoju Brazylii jedynie 10%.

    Duży eksport, podobnie jak wysoki poziom inwestycji sam w sobie nie jest niczym złym. Doświadczenie innych krajów jednak wskazuje, że utrzymywanie eksportu na takim poziomie, jak to robią Chiny nie jest możliwe bez manipulacji kursem waluty. Ciągłe skupowanie walut zagranicznych (głównie dolara) przez Ludowy Bank Chin ma na celu systematyczne zaniżanie kursu juana, czego ubocznym skutkiem jest zgromadzenie prawie trzech bilionów dolarów rezerw walutowych. Choć eksport przy zaniżonym kursie waluty krajowej jest bardziej opłacalny, prowadzi do powstawania wielu nierównowag, które będą musiały zostać skorygowane wraz z uwolnieniem kursu.

    Przykładowo szacuje się, że jedynie 10% chińskiej produkcji butów wystarczyłoby, by nasycić lokalny rynek. Oznacza to, że spadek opłacalności eksportu doprowadziłby bardzo wielu producentów do bankructwa, gdyż potrzeby rynku lokalnego są zupełnie inne; Chińczycy po prostu nie będą chcieli w przyszłości konsumować tego, co teraz sprzedają za granicę.

    Eksport nie może być ciągle motorem chińskiego wzrostu, ponieważ świat nie rozwija się dostatecznie szybko, by dostarczać bezustannie nowych rynków zbytu na wyprodukowane w Państwie Środka towary. Chińczycy muszą ponadto konkurować z tańszymi producentami z takich krajów jak Indie, Indonezja, Filipiny, Tajlandia i Wietnam, które razem mają populację o 25% większą od chińskiej.

    Inną charakterystyczną cechą chińskiego eksportu, która w przyszłości utrudni mu dalszy rozwój, jest to, że prawie w całości organizowany jest przez korporacje mające siedzibę poza Chinami. W 2003 roku udział zagranicznych przedsiębiorstw w eksporcie z Chin wynosił 55%, w 2005 już 70%, a w 2008 aż 80%. Nie jest przypadkiem, że na globalnym rynku trudno wskazać jakąkolwiek naprawdę liczącą się chińską markę. Internetowy żart, w którym ktoś mówi o innej osobie z podziwem: „Och, on potrafi zrobić wszystko – musi chyba być z Chin”, ma tak naprawdę zupełnie nieprawdziwy wydźwięk.

    Skoro Chińczycy tak dużo inwestują, na pewno muszą też dużo oszczędzać. Mówi się nawet, że kultura oparta na naukach Konfucjusza sprzyja takiemu podejściu do gospodarowania. Jest tym pewnie trochę prawdy, trudno jednak stwierdzić ile, gdyż w tej chwili przytłaczająca część oszczędności, które czynią chińscy obywatele jest w ten czy inny sposób wymuszona przez rząd w Pekinie.

    Najważniejsze powody, dla których w Chinach się oszczędza to brak zabezpieczenia na starość (ze strony państwa ale także i własnych dzieci – młodsze pokolenia Chińczyków są, za sprawą polityki jednego dziecka znacznie mniej liczne), fatalny poziom państwowej opieki zdrowotnej oraz, co nie jest motywem bez znaczenia ze względu na najwyższy na świecie odsetek mężczyzn przypadających na jedną kobietę, konkurencję majątkową między mężczyznami (to także pośrednio efekt polityki demograficznej). Dużą rolę odgrywa też niska stopa zwrotu oferowana przez system finansowy, która powoduje, że trzeba oszczędzać teraz więcej, by mieć odpowiednie środki w przyszłości. Chińczycy w małym stopniu dopuszczeni są do kredytu na dobra konsumpcyjne przez co muszą oszczędzać na każdy większy wydatek.

    Co banki, które zarządzają 90% krajowych aktywów finansowych robią z tak dużym strumieniem oszczędności? Przede wszystkim przekazują je państwu bądź państwowym przedsiębiorstwom. Te ostatnie pochłaniają 70% krajowego kapitału, mimo iż odpowiadają za niecałe 30% chińskiego PKB. Mimo swojej niskiej efektywności stanowią ważny element w politycznej strategii partii. Odpowiadają za znaczną cześć inwestycji (a przez to chińskiego wzrostu), utrzymują miejsca pracy, przez co zapobiegają protestom społecznym. Mimo, że większość z nich przynosi straty, rząd nie pozwala im zbankrutować. Gdy przedsiębiorstwo państwowe ma kłopoty zawsze znajdzie się państwowy bank, który udzieli mu preferencyjnego kredytu. W najgorszym razie zawsze można go potem umorzyć.

    Takie postępowanie doprowadziło do tego, że chiński sektor bankowy jest w stanie permanentnego kryzysu. Co kilka lat rząd dokapitalizowuje banki sumą kilkuset miliardów dolarów, a problem cały czas powraca. Do zwyczajowych kredytów dla przedsiębiorstw państwowych w kolejnych latach dojdą jeszcze pożyczki udzielane w ramach pakietu stymulacyjnego z lat 2008-2009 oraz kredyty na zakup nieruchomości, na które trwa w Chinach wielki boom.

    Mimo wielokrotnych obietnic ze strony banków, że standardy udzielania pożyczek zostaną zaostrzone, nic takiego się nie stało. Nie ma też co liczyć na jakiekolwiek zmiany, gdyż problem w olbrzymim tempie ekspansji kredytowej nie jest ekonomiczny tylko polityczny. Władza chce po prostu używać kontrolowanych przez siebie instytucji finansowych do wspierania przedsiębiorstw i napędzania wzrostu gospodarczego zgodnie z tym, jak chciałaby, by ten się kształtował.

    Część III Mity finansowe

      Choć chińskie giełdy oglądały w ciągu ostatnich kilku lat wielkie wzrosty, nie brakowało na nich też spektakularnych spadków. Bilans lat 2001-2010 nie jest zbyt zachęcający. Po odliczeniu inflacji na akcjach można było zarobić zaledwie 0,08% rocznie. Jeszcze bardziej rozczarowujące były depozyty, które nie przyniosły nic oprócz obrony przed inflacją. W minionej dekadzie można było zarobić w Chinach tylko na nieruchomościach, które odnotowały roczny realny wzrost cen na poziomie 8,9%.

      Dlaczego inwestycje w aktywa finansowe nie pozwalały Chińczykom na pomnażanie pieniędzy? Odpowiedź na to pytanie kryje się w charakterze inwestycji, na które przeznaczane są oszczędności obywateli. Przedsiębiorstwa kontrolowane przez państwo, które dominują zarówno na giełdzie, jak i pośród klientów banków są tak mało efektywne, że prawie nie przynoszą swoim udziałowcom zysków.

      Na dalsze zyski z inwestycji w nieruchomości trudno zaś liczyć, gdyż rynek ten jest już bardzo przegrzany. Liczbę domów bez mieszkańców, które zostały kupione wyłącznie jako lokata kapitału szacuje się na 65 milionów, co oznacza, że mogłoby w nich zamieszkać około 200 milionów chińczyków. Raporty o minimalnym zużyciu elektryczności czy brak samochodów przed domami wskazują, że w wielu miejscach w Państwie Środka wyrosły całe miasta widma.

      Na początku tego roku rząd chiński wypowiedział wojnę spekulacji na rynku nieruchomości, wprowadzając szereg zakazów i podatków oraz zacieśniając politykę kredytową. Posunięcia te już zaczynają przynosić efekty – wzrost cen w kwietniu zmalał do 0,4% i zapewne ceny wkrótce zaczną spadać. To odbije się nie tylko na posiadaczach mieszkaniowych inwestycji lecz także na przedsiębiorstwach budowlanych, które zaczną mieć kłopoty ze zleceniami, gdy bańka pęknie. Obydwie te grupy są oczywiście dłużnikami banków, dlatego agencja Fitch prognozuje z 60% prawdopodobieństwem pojawienie się do 2013 roku kolejnego kryzysu bankowego.

      Na rynku finansowym na szczęście możemy w każdej sprawie liczyć na pluralizm opinii. Nawet jeżeli znacząca większość analityków bankowych i zarządzających funduszami podziela jakąś ideę, to i tak znajdzie się mniejszość, w której głos zawsze może wysłuchać. Tak było w przypadku Enronu, gdy kurs szybował do góry, a banki prześcigały się w wydawaniu rekomendacji „kupuj”. Jednym z niewielu ludzi, którzy mieli wtedy odmienne zdania był tropiciel baniek z Kynikos Associates James Chanos.

      Spójrzmy, co ostatnio powiedział w CNBC na temat Chin: „Pęknięcia rozprzestrzeniają się po fasadzie. Widać, że firmy z branży nieruchomości zamykają się. Silnik, który napędzał boom zaczyna się zacierać. (…) Wielu ludzi mówi, że Chiny spowolnią. Jednak jeśli się policzy, jak duży udział ma w Chinach sektor nieruchomości, jest to naprawdę przerażający obraz. To nie będzie spowolnienie tylko spadek i to bardzo szybki”.

      Inną znaną na rynku z trafnych pesymistycznych przepowiedni jest Nouriel Roubini. On także nie podziela optymizmu w stosunku do Chin: „Problem polega na tym, że żaden kraj nie może być dostatecznie produktywny, by reinwestować co roku połowę swojego PKB w nowy zasób kapitału. W końcu pojawi się nadprodukcja i olbrzymi problem z niespłacanymi kredytami”.

      Bardzo dogłębne analizy odnośnie sytuacji w Chinach można znaleźć na blogu profesora Michaela Pettisa z Uniwersytetu Columbia. Przytoczmy jeden fragment: „System jest tak uzależniony od wzrostu napędzanego przez inwestycje, że nie jest w stanie łatwo zawrócić z tej drogi nim będzie za późno i poziom zadłużenia stanie się bardzo poważnym problemem. Warto przyjrzeć się „cudom gospodarczym” ostatnich pięćdziesięciu lat: Związkowi Radzieckiemu w latach 50-tcyh i 60-tych, niektórymi częściami Ameryki Południowej, a zwłaszcza Brazylii w latach 60-tych i 70-tych, Japonii w latach 70-tych i 80-tych oraz Azjatyckim Tygrysom w latach 80-tych i 90-tych. Wszystkie one doświadczyły zapierającego dech w piersiach wzrostu opartego na olbrzymich inwestycjach, po którym nastąpił wzrost zadłużenia i kryzys lub wręcz stracona dekada”.

      Warto też zajrzeć do ksiązki analityka australijskiego Centre for Independent Studies „Will China Fail”. Na Antypodach znacznie bardziej trzeźwo patrzą na rosnącą potęgę sąsiada, dostrzegając na przykład możliwe zagrożenia dla stabilności międzynarodowej związane z załamywaniem się chińskiego modelu wzrostu. Niestety my w naszej części świata patrzymy na Chińczyków „do góry nogami”.

      Źródło: Wealth Solutions