Mit mocnego dolara oraz iluzja silnego euro

Eurodolar poniżej 1,20$ (najniżej od czterech lat) wzmocnił powtarzany od lat frazes o „silnym dolarze”. Jednakże bardziej zasadne byłoby mówić o słabości euro, a nie o sile dolara. W ostatecznym rozrachunku obie waluty są jednak równie ryzykowną formą przechowywania oszczędności i obie systematycznie tracą siłę nabywczą.

Od grudnia dolar zyskuje na wartości względem większości najważniejszych walut świata. Euro straciło ponad 20%, funt osłabł o 13,5%, a dolar australijski o 14%. Względem japońskiego jena amerykańska waluta zyskała 7,6%, ale wobec dolara kanadyjskiego straciła 3,4%. „Zielony” zyskał za to 15,5% w stosunku do szwajcarskiego franka oraz 27% względem polskiego złotego (według notowań z 10. czerwca. Wszystkie zmiany liczone względem lokalnych minimów/maksimów z listopada i grudnia 2009).

Aby ogarnąć cały ten galimatias par walutowych warto posłużyć się Indeksem Dolara (ang. Dollar Index) mierzącego zmianę wartości dolara w stosunku do koszyka najważniejszych płynnych walut świata. Choć koszyk ten w 57,6% składa się z euro, to jednak wykres indeksu dolara nie przypomina kursu EUR/USD.

Powyższy wykres ilustruje fakt, że w ujęciu historycznym dolar pozostaje względnie słaby. I choć jest najmocniejszy od marca 2009 roku, to trend wzrostowy natrafił na wyraźny opór, wsparty wskaźnikiem RSI sygnalizującym silne wykupienie. Tak więc obecna siła dolara jest w znacznej mierze pochodną słabości euro i może się okazać równie efemeryczna jak umocnienie „zielonego” na przełomie 2008/09.

Wspólne transatlantyckie słabości

Zarówno euro jak i dolar z fundamentalnego punktu widzenia są walutami słabymi i mają spory potencjał deprecjacyjny wobec walut krajów rozwijających się oraz państw surowcowych. Niemal zerowe stopy procentowe po obu stronach Atlantyku w normalnych warunkach powinny skutecznie zniechęcać do lokowania gotówki zarówno w euro jak i w dolarze. Jednakże czasy nie są normalne, a każda z głównych walut świata ma istotne powody, by w długim terminie wyraźnie tracić na wartości. W przypadku euro kluczową niewiadomą jest przyszłość unii walutowej jako takiej. Niemal w każdej chwili któryś z 16 krajów posługujących się wspólnym pieniądzem może z niego zrezygnować i powrócić do waluty narodowej. Choć taki scenariusz jeszcze pół roku temu wyglądał nieprawdopodobnie, to teraz jest jak najbardziej realny. I nie chodzi tu o kraje peryferyjne, takie jak Grecja czy Portugalia, ale przede wszystkim o Niemcy, które są coraz bardziej niezadowolone ze słabującego euro i odczuwają pokusę powrotu do solidnej marki.

Drugim problemem Europy pozostaje kwestia nadmiernego zadłużenia rządów. Całkowity dług publiczny eurolandu podchodzi pod 80% i przyrasta w zastraszającym tempie. Do tego dochodzą nieuchronne procesy demograficzne. Starzejące się społeczeństwa korzystające z hojności przestarzałego państwa socjalnego wkrótce doprowadzą do galopującego wzrostu wydatków publicznych. W tej sytuacji jakaś forma bankructwa całego regionu (ładnie nazywana „restrukturyzacją długów”) wydaje się nie do uniknięcia.

Na tym tle Stany Zjednoczone prezentują się niewiele lepiej. Amerykanie mogą „poszczycić” się długiem publicznym w wysokości 13 bilionów dolarów, co stanowi 90% PKB największej gospodarki świata. Według Departamentu Skarbu w ciągu następnych 5 lat zadłużenie rządu zwiększy się do 19,6 bln dolarów. Dług USA w relacji do PKB jest najwyższy od 60 lat i w przypadku wzrostu inflacji lub stóp procentowych najprawdopodobniej doprowadzi do niewypłacalności Stanów Zjednoczonych. Oczywiście nie ma raczej mowy o formalnym bankructwie w stylu argentyńskim (czyli odmowa wykupu obligacji). Amerykański dług po prostu zostanie skupiony przez Rezerwę Federalną, która zapłaci zań świeżo wydrukowanymi dolarami. Lawinowy wzrost podaży pieniądza, jaki nieuchronnie nastąpi wskutek monetyzacji publicznego długu, będzie skutkował dramatycznym spadkiem siły nabywczej amerykańskiej waluty. Ekonomiści proces taki nazywają hiperinflacją. Najprawdopodobniej będzie to koniec dolara jako waluty rezerwowej świata.

Gra pustego papieru

W tym sensie jakiekolwiek wahania kursów walutowych nie mają większego znaczenia i są tylko czysto spekulacyjną grą papierem bez pokrycia. Oczywiście wynik tej gry ma ogromne znaczenie dla światowej gospodarki, wpływając na opłacalność importu i eksportu, a zatem także na krótkoterminową koniunkturę w poszczególnych regionach globu. Ale dla długoterminowego inwestora szukającego bezpiecznej przystani dla swojego kapitału jest to bez znaczenia. Cóż nam przyjdzie z papierowych zysków, jeśli za nasze oszczędności będzie można kupić znacznie mniej dóbr niż obecnie? Sterty papierowego pieniądza jeszcze nikogo nie uczyniły bogatym.

Źródło: dane amerykańskiego Departamentu Pracy. Skala logarytmiczna. Lata 1982-84 = 1,00

Liczy się bowiem ilość towarów i usług, jakie możemy nabyć za jednostkę pieniądza. W roku 1913 sto dolarów amerykańskich kupowało 10-krotnie większy koszyk dóbr niż na początku lat 80. Ekspansja monetarna finansująca I Wojnę Światową zmniejszyła siłę nabywczą amerykańskiego pieniądza o 42% w ciągu zaledwie czterech lat. Od roku 1940 wartość dolara systematycznie malała. W roku 2000 studolarowy banknot kupował już tylko 5,7% tego, co 87 lat wcześniej. Obecnie studolarówka jest warta ledwie 4,6% tego, co przed rokiem 1914 oraz o 20% mniej niż dekadę temu.

Ten sam proces, zwany przez ekonomistów inflacją, dręczy także wszystkie pozostałe waluty świata. Na początku tysiąclecia stueurowy banknot stanowił równowartość przeszło 11 gram złota. Przez następne pięć lat euro reprezentowało stabilną siłę nabywczą równą mniej więcej 9-10 gramom złota. Proces deprecjacji wspólnotowej waluty nieprzypadkowo zbiegł się w czasie ze znaczącym wzrostem podaży europejskiego pieniądza. Dziś za sto euro można nabyć jedynie 3,1 gram złota, czyli o 72% mniej niż na początku stulecia. Ostatnie decyzje Europejskiego Banku Centralnego sprawią, że euro będzie tracić swą siłę nabywczą w równie szybkim tempie co amerykański dolar. Dywagacje na temat tego, która waluta będzie tracić szybciej, dla większości zwykłych inwestorów nie mają większego znaczenia.

Źródło: dane LBMA.

W ostatecznym rozrachunku inwestowanie stało się walką o utrzymanie siły nabywczej naszego kapitału. Cynicy skwitują tą konkluzję słowami lorda Keynesa, według którego „w długim terminie wszyscy będziemy martwi”. To oczywiście prawda. Chodzi jednak o to, abyśmy mogli skorzystać ze swoich oszczędności, zanim nastąpi koniec naszego krótszego terminu.

Źródło: Bankier.pl