Mocna korona kłuje w oczy Polaków

Podczas gdy złoty z dnia na dzień traci na wartości, czeski pieniądz zaczyna aspirować do miana bezpiecznej przystani. Za sprawą mocnej korony czeskie piwo może niedługo stać się synonimem luksusu.

14 września kurs korony czeskiej względem polskiego złotego osiągnął rekordowo wysoki poziom 17,976 groszy. Oznacza to, że na sto koron czeskich trzeba było wydać 17,98 zł. Waluta naszych południowych sąsiadów przez lata utrzymywała w miarę stabilny kurs rzędu 12-14 groszy. Ale od upadku banku Lehman Brothers korona zaczęła szybko zyskiwać wobec złotego i obecnie jest o jedną trzecią droższa niż trzy lata temu.

Jak to możliwe?!

Mieszkańców Polski przekonanym, że żyją na stabilnej i szczęśliwej „zielonej wyspie” mocna korona musi szczególnie kłuć w oczy. No bo jak to możliwe, że „najszybciej rozwijający się kraj Europy”, mający „zdrową gospodarkę”, „stabilne finanse publiczne” i mądry rząd ma walutę słabszą od jakiegoś niewielkiego państewka, które w dodatku nawet nie aspiruje do „elitarnej” strefy euro?

Dziwią się też ekonomiści. Gospodarka Czech rośnie znacznie wolniej niż polska. W drugim kwartale dynamika PKB wyniosła zaledwie 0,2% kdk i 2,4% w ujęciu rocznym. Polska mogła się pochwalić wzrostem o 1,1% kdk i 4,5% rdr. Po Szwecji i krajach bałtyckich był to najwyższy wzrost w Europie. Ponadto gospodarka Czech jest silnie uzależniona od eksportu do państw strefy euro i kryzys w tym regionie może naszych południowych sąsiadów kosztować więcej niż Polskę.

Do inwestowania w Czechach nie zachęcają też bardzo niskie stopy procentowe. Czeski bank centralny ustalił stawkę referencyjną na zaledwie 0,75% wobec 4,5% w Polsce i 1,5% w strefie euro. Mimo że to Narodowy Bank Polski w tym roku dokonał czterech podwyżek stóp, to złoty osłabił się względem euro. Cena wspólnotowej waluty od początku roku wzrosła z ok. 3,90 zł do 4,40 zł. Tymczasem wartość euro pozostawała stabilna w przedziale 24,0-24,6 koron.

Teoretycznie na rzecz Polski i złotego powinna przemawiać stabilna sytuacja polityczna – proeuropejski i prorynkowy (przynajmniej w deklaracjach) rząd dysponujący stabilną większością w parlamencie oraz partia rządząca ciesząca się ogromnym (przynajmniej sondażowym) poparciem społeczeństwa. Ale inwestorzy wolą powierzać pieniądze skłóconej politycznie Pradze, gdzie eurosceptyczny prezydent Vaclav Klaus bezpardonowo karci i poucza rząd, gdy ten przebąkuje cokolwiek w kwestii przyjęcia euro. Oficjalnie Czechy nie tylko nie ustaliły daty akcesji, ale wprost mówią, że nie są zainteresowane członkostwem w EMU, łożeniem na utrzymanie greckich emerytów i ratowaniem niemieckich i francuskich banków.

Zadłużenie, głupcze!

Ta może niezbyt „proeuropejska” polityka podoba się jednak inwestorom, którzy są gotowi pożyczyć czeskiemu rządowi na 3% rocznie w przypadku obligacji 10-letnich, czyli tylko o 1,1pkt. proc. więcej niż Niemcom. Resort ministra Rostowskiego za taką pożyczkę musi wypłacić blisko 6% odsetek rocznie.

Przyczyną lepszego postrzegania Czech może być wyższy poziom rozwoju gospodarczego naszych południowych sąsiadów, gdzie PKB per capita wynosi 18,9 tys. USD i jest o połowę wyższy niż w Polsce. Niskiej inflacji (1,7%) towarzyszy umiarkowane bezrobocie (8,2%) – oba te wskaźniki nad Wełtawą wypadają korzystniej niż nad Wisłą i Odrą.

Lecz moim zdaniem kluczowe znaczenie ma kwestia stanu finansów publicznych. Na koniec 2010 roku zadłużenie czeskiego państwa wyniosło 38,5% PKB, podczas gdy w Polsce sięgnęło 55% (dane Eurostatu według jednolitej metodologii unijnej ESA 95). W ciągu trzech lat zadłużenie Czech zwiększyło się o 40%, a długi Polski wzrosły niemal o połowę. W obu krajach relacja długu publicznego do PKB podskoczyła o ok. 10 punktów procentowych, lecz to w Polsce znalazła się blisko niebezpiecznej granicy 60%.

Ponadto Czesi lepiej kontrolowali swój budżet. Deficyty w relacji do PKB w ostatnich dwóch latach wyniosły odpowiednio 5,9% i 4,7% wobec 7,3% i 7,9% w Polsce. Co więcej, czeski rząd nie udawał, że wszystko jest pod kontrolą i zaczął poważną debatę nad zrównoważeniem budżetu. Komisja Europejska prognozuje, że w tym i przyszłym roku czeski deficyt spadnie do ok. 4% PKB. Polskie Ministerstwo Finansów planuje zbicie przyszłorocznego deficytu poniżej 3%, ale w te zapowiedzi nie wierzy nawet premier Donald Tusk. Eksperci sądzą, że przy sprzyjających okolicznościach Polska zejdzie z deficytem do ok. 4%, co i tak nie pozwoli na redukcję długu w stosunku do PKB.

Zagraniczni inwestorzy mogą się także obawiać o kondycję polskiego sektora bankowego, który w czasach boomu hojnie rozdawał kredyty hipoteczne denominowane we franku. Teraz niektóre polskie banki mogą mieć problem z zabezpieczeniem lub refinansowaniem tych transakcji. Ponadto Polska jako kraj jest bardziej zadłużona za granicą niż Czechy. Łączne zagraniczne zadłużenie prywatne i publiczne w Polsce stanowi 74% PKB wobec 49,6% w przypadku naszych południowych sąsiadów.

Czechy drugą Szwajcarią?

Porównanie notowań złotego i korony pokazuje, w jakim stopniu decyzje polityków wpływają na nasze życie. Deprecjacja polskiej waluty wobec korony sprawia, że coraz mniej Polaków stać na czeskie piwo, natomiast Czesi mogą się przekonać do robienia zakupów w Polsce, korzystając z siły własnej waluty.

Od razu nasuwa się analogia do Szwajcarii, gdzie Helweci korzystając z rekordowo mocnego franka masowo zaopatrywali się w tańszych niemieckich marketach. I nie tylko dlatego Republika Czeska w mediach finansowych zaczęła być określana mianem „bezpiecznej przystani”. Moim zdaniem określenie to jest nieco na wyrost (przynajmniej na razie), ale pokazuje rosnącą różnicę, jaka zaczyna nas dzielić od naszych południowych sąsiadów.

Źródło: Bankier.pl