Wyniki finansowe banków są dużo gorsze, niż szacowano. Banki stracą też miliardy z powodu niespłaconych opcji walutowych i kredytów. Czy my, ich klienci, nadal mamy być spokojni o nasze oszczędności?
Z oczywistych względów moja odpowiedź musi być pozytywna, bo nie wolno mi wzbudzać paniki. Na razie nie ma się czego obawiać. Nasz system bankowy, choć może nie jest wzorcowy, jest w miarę stabilny. Banki mają na razie pieniądze, choć niewątpliwie czekają je chude lata.
Bo nadal nie ma między nimi zaufania – polskie banki nie dostają kredytów z banków zagranicznych.
Dopływ kapitału do polskich banków jest faktycznie ograniczony, bo nie ma chętnych do pożyczania euro i franków, ale nie ma też dramatu: nasze banki zawsze mogą otwierać dodatkowe linie kredytowe, np. w Szwajcarii. To wszystko kwestia ceny kredytu. By gospodarka się rozwijała, banki muszą pożyczać między sobą pieniądze, aby mieć na pożyczki dla klientów indywidualnych i firm.
To wszystko jasne. Tylko co ma zrobić klient, który trzyma w banku powyżej 50 tys. euro i jego depozyty nie są objęte rządowymi gwarancjami?
Jeśli ktoś ma takie pieniądze, to ma specjalny kontrakt z bankiem. Umawia się, jakie odsetki spłaca od kredytu i ile zarobi na konkretnej lokacie. Wbrew pozorom zamożniejsi mogą nieraz czuć się pewniej niż ci, którzy mają mniejsze oszczędności.
Dlaczego?
Jest coś takiego jak ekonomia skali. Bankowi łatwiej jest zarządzać, obsługiwać jeden duży depozyt niż kilka tysięcy mniejszych. Dobry depozytariusz jest dla banku dużo cenniejszym klientem, sam może negocjować warunki umowy.
Mówimy o zamożnych. Ale co mogą jeszcze zrobić banki, by nie wpaść w tarapaty i chronić uboższych klientów?
W czasie kryzysu banki powinny zachowywać się jak nasze resorty, czyli przede wszystkim muszą ciąć koszty własne – likwidować niektóre działy, nierentowne oddziały i ciąć zatrudnienie. To proste, ale w sumie skuteczne wyjście z impasu.