Nie ma powodów do paniki

Oglądał Pan orędzie prezydenta Kaczyńskiego?
Niestety nie.

Szkoda. Prezydent w trosce o pobudzenie konsumpcji poradził rządowi, by obniżył stawkę podatku VAT o 3 pkt. procentowe do poziomu 18-19 proc.
To niedobry pomysł. Już raz, w 2007 r., obniżono składkę rentową i okazało się, że stracili na tym i pracodawcy, i pracownicy. Jesteśmy nadal zbyt biednym krajem, byśmy mogli sobie pozwolić na majstrowanie przy dochodach państwa. A jeśli już chce się takie pomysły realizować, to należałoby równocześnie ciąć wydatki i nie wyprowadzać budżetu z naturalnej równowagi. A na razie nie widzę odwagi rządzących, by ciąć wydatki.

Jak to? Na początku roku premier ściął wydatki swoich resortów. Narzucił taki kaganiec oszczędności, że niektórzy ministrowie chcieli podać się do dymisji.
Zgoda, ale te 20 mld zł, które rząd wysupłał, to za mało. Proszę mi wierzyć, w budżetach poszczególnych resortów jest jeszcze wielkie pole manewru. Można np. ściąć dotacje z kasy państwa do szkół wyższych, gdzie więcej jest pracowników niż studentów, czy obniżyć dodatki mieszkaniowe i zdecydowanie zredukować zatrudnienie w administracji państwowej. W ten sposób z powodzeniem zbierzemy od kilku do kilkunastu miliardów złotych. Mnie np. bardzo drażni to, że państwowe uczelnie zarabiają o wiele więcej niż powinny na studentach zaocznych, a jeszcze dostają dotację z budżetu. Tu się pompuje potężne pieniądze, a np. ścina się budżet Narodowego Funduszu Zdrowia, którego nie należy ruszać. NFZ ma jedynie 1 proc. udział w kosztach całej administracji publicznej, a zarządza pieniędzmi na ochronę zdrowia.

Zatem rząd oszczędza za mało, ale i nieefektywnie, i chaotycznie?
Brakuje nam podejścia zadaniowego do budżetu, np. rozpisania wydatków na kilka, nawet kilkanaście lat. Produkujemy strategie na metry, np. jest Krajowy Program Reform czy Strategia Rozwoju Kraju, ale ich zapisy zostają na papierze. Nikt nie pilnuje terminów, nie wnika w szczegóły. A kolejne budżety nie przystają do zapisów dwustu różnych strategii – ministrowie tak sobie ustalają plany finansowe, jak im wygodnie.

Nawet jeśli ogołocimy resorty z pieniędzy, to i tak możemy nie zasypać dziury budżetowej.
Radzę rządowi oszczędzać, oszczędzać i jeszcze raz oszczędzać. Najpierw szukać wydatków zupełnie zbędnych, a jeśli to nie wystarczy, oszczędności w wydatkach potrzebnych, ale nie niezbędnych. Jestem stanowczo przeciw podwyższaniu i obniżaniu podatków – musimy przede wszystkim zmniejszać nasz dług publiczny. Na jego obsługę wydajemy ponad 20 mld zł rocznie. Płacimy coraz więcej, bo euro kosztuje dziś 4,4 zł, a jeszcze pół roku temu kosztowało niecałe 4 zł.
Dlatego każdą wydaną złotówkę rządzący powinni obejrzeć dwa razy. Przez ostatnie kilkanaście lat nie mieliśmy dobrych recept na walkę z deficytem, tylko wydawaliśmy i wydawaliśmy – na drogi, wojsko, administrację – czemu sprzyjał wzrost gospodarczy. Teraz przyszło spowolnienie i jesteśmy bezradni.

Szczególnie bezradny jest minister finansów. Co jakiś czas przygotowuje nam porcję nieprzyjemnych wiadomości i sam wydaje się zaskoczony, że ten kryzys jest taki dokuczliwy.
Może to teraz niemodne, ale ja na swój sposób będę bronił ministra Rostowskiego, bo nie panikuje, stara się wyciszyć atmosferę wokół kryzysu i nie straszy ludzi powtórką z Wielkiej Depresji lat 30. Bo nie dość, że takiej powtórki nie będzie, to my wcale nie musimy dotkliwie odczuć tego kryzysu.

Mówi Pan jak członek rządu.
Ja po prostu obiektywnie oceniam rzeczywistość. Jeżeli instytucje finansowe wieszczą nam, że w tym roku czeka nas łagodna recesja, średnio 0,5 proc. na minusie, to oznacza, że średnia pensja skurczy się o 45 zł. Z nieco ponad 3 tys. zł brutto będziemy musieli odjąć 45 zł. To dużo? Nie, ale słowo recesja czy spadek PKB działa na psychikę. Wywołuje efekt lawiny – ludzie boją się wydawać pieniędzy, robią mniejsze zakupy, a gospodarka zaczyna cierpieć. A nic dramatycznego się nie dzieje – wynagrodzenia nadal, choć wolno, rosną, podobnie jest z emeryturami i innymi świadczeniami. Nie tragizujmy.

Ale może się też nie cieszmy, skoro na naszych oczach spadają wpływy z podatku VAT – najistotniejszego z punktu widzenia budżetu.

VAT jest podatkiem, który reaguje natychmiast na spadek sprzedaży. To jest jasne, że są mniejsze wpływy z VAT, jeśli spada sprzedaż. Ale proszę zauważyć, że i tak jesteśmy w komfortowej sytuacji w porównaniu do niektórych państw, bo nasz wzrost gospodarczy napędzają pieniądze unijne, jest popyt wewnętrzny. Nowelizacja budżetu jest potrzebna głównie po to, by określić wyraźnie, o ile będą niższe dochody w tym roku. Czeka nas rok, dwa, najdalej trzy lata gospodarczego bezruchu, ale na pewno nie głębokiej recesji.

I jako specjalista od budżetu twierdzi Pan, że umiejętne zaciskanie pasa wystarczy, by nie zatonąć?
Tak. Ale może się tak stać, że kilku-, kilkunastomiliardowe oszczędności będą za mało radykalne. Przydałaby się gruntowna reforma KRUS. Prawdziwe oszczędności dałoby dwudziesto-, trzydziestokrotne podniesienie składki od bogatych rolników, czyli takich, którzy gospodarują np. na 200 hektarach i więcej.

To marzenie ściętej głowy. Dojna krowa z napisem „KRUS” jest chyba nieśmiertelna.
Z ekonomicznego punktu widzenia ta krowa nie powinna istnieć w takiej postaci. Bo z powodu śmiesznie niskich składek od rolników cierpią polskie regiony – dochody niektórych gmin wiejskich są bardzo niskie i muszą tam płynąć dodatkowe pieniądze z budżetu centralnego. No, chyba że mówimy np. o Bukowinie Tatrzańskiej, ale ta utrzymuje się głównie z turystyki.