Nikt nie da tyle, ile Bernanke może obiecać

Poświąteczny tydzień w gospodarce był podwójnie krótszy. Z początku skracał go drugi dzień świąt, a na końcu największą uwagę świata skupiał królewski ślub w Wielkiej Brytanii. Dodając do tego kolejny dłuższy weekend na początku maja wydaje się, że inwestorzy mogli cieszyć się okresem spokoju i nudy. Na większości rynków, w tym na GPW, tak to właśnie wyglądało, jednak miały też miejsce poważne wydarzenia.

Bez wątpienia za najistotniejsze trzeba uznać środową pierwszą od 98 lat konferencje prasową szefa FED, Bena Bernanke, który po ogłoszeniu pozostawienia stóp procentowych na zerowym poziomie odpowiadał na pytania. Nie zaskoczył nawet odrobinę, bo zapewniał, że niskie stopy będą utrzymane jeszcze przez dłuższy czas oraz że program dodruku pieniędzy pod roboczą nazwą „QE2” będzie kontynuowany zgodnie z planem do czerwca, a następnie pożytki z zapadających obligacji będą reinwestowane w nowe papiery dłużne. Tłumacząc na prosty język: pieniądze zostają i nikomu nie spadnie włos z głowy, a w razie potrzeby będziemy znowu interweniować. W tym kontekście kuriozalnie brzmią słowa amerykańskiego sekretarza skarbu Timothiego Geithnera, który mówi, że silny dolar był, jest i będzie celem Stanów Zjednoczonych. Dziwnym trafem rynek walutowy od roku jest innego zdania i amerykańska waluta w tym czasie do euro już straciła 25 proc. swojej wartości. To na pewno jeszcze nie koniec tego rajdu, ponieważ EBC po najnowszych danych o inflacji (2,8 proc.) będzie zaostrzał swoją politykę pieniężną, a skoro Ben Bernanke z uporem powtarza, że inflacja nie stanowi zagrożenia, to świeżo drukowane dolary szybko są wymieniane na inne waluty lub inwestowane w surowce aby zapewnić większy zysk.

Ostatnio ucichły rewolucje w Afryce, więc automatycznie skończył się pretekst do kupna ropy, ponadto agencje donosiły o rekordowych zapasach miedzi w Chinach, więc i ten rynek odstraszał nowy kapitał. Gotówka popłynęła za to na trzeci ulubiony temat, czyli złoto. Ten metal znalazł się na rekordowych poziomach blisko 1580 dolarów za uncję, ale ponieważ amerykańska waluta traci na wartości to ten sam kruszec wyceniany w euro czy złotych nie błyszczy już tak jasno. Nie jest to problem, bo złoto staje się dolarową lokatą anty-inflacyjną i do czasu zderzenia FOMC z rzeczywistością i zakończenia koncertu życzeń („inflacja nie wzrośnie”, „rynek pracy się poprawi”) taki stan rzeczy będzie się utrzymywał.

Sytuacja Stanów Zjednoczonych jest podkopywana nie tylko ze strony słabnącej waluty. Na arenie międzynarodowej straciły one wizerunkowo po niedawnej obniżce perspektywy raitingu przez agencję S&P, a teraz Międzynarodowy Fundusz Walutowy poinformował, że już za 5-6 lat to Chiny staną się największą gospodarką świata. To wyliczenia uwzględniające parytet siły nabywczej (purchasing power parity), więc możliwości kupna takiej samej ilości towarów i usług za określoną liczbę jednostek danej waluty, co przy ograniczonej wymienialności juana jest dość naciągane, ale pośrednio także psuje atmosferę gospodarczego lidera, który dzierży tą pozycję od 120 lat.

Seryjnie bite rekordy hossy na S&P500, DAX czy NASDAQ pokazują, że inwestorzy kupili wersję wydarzeń przedstawianą przez bankierów i wierzą w dalsze wzrosty. Wyniki spółek za pierwszy kwartał nie oszałamiają, ale są dobre, więc gra z trendem wydaje się najlepszym z możliwych pomysłów. W piątek technologiczny NASDAQ jako pierwszy rozwinięty rynek przebił rekordy z października 2007 roku, podczas gdy S&P500 brakuje do analogicznego poziomu 15 proc., a DAX zaledwie 8 proc. W tym porównaniu WIG20 z 35 proc. luką do szczytu wypada blado, ale pamiętajmy, że w trakcie ostatnich 4 lata skład tego indeksu znacząco się zmienił na korzyść spółek defensywnych. Mimo to w takiej atmosferze kwestią czasu i to krótkiego powinny być wzrosty także naszego rynku i osiągnięcie psychologicznej zmiany kodu indeksu na trójkę z przodu.

Źródło: AZ Finanse