Podczas kampanii wyborczej każdy głos jest cenny, ale głosy blisko 700 tysięcy Polaków zadłużonych w szwajcarskiej walucie wydają się liczyć podwójnie. Przy okazji „troski o wyborców” posłowie pomogli też sami sobie, choć skala osiągniętych korzyści jest niewielka.
Taka zgodność poglądów na Wiejskiej zdarza się rzadko. Posłowie wszystkich partii uznali, że z powodu wysokiego kursu franka zadłużonym w szwajcarskiej walucie należy się ulga. Po parlamentarnej burzy mózgów posłowie ustalili, że… niewiele się zmieni. Po wejściu w życie nowego prawa banki nie będą mogły już żądać dodatkowych opłat lub prowizji za podpisanie aneksu zezwalającego na spłatę kredytu denominowanego bezpośrednio w walucie, na co od roku zezwala Rekomendacja S (II).
Szansę na znaczące oszczędności będą mieli klienci tych banków, które stosowały najwyższe spready i oferowały najdroższego franka na rynku. Teraz te osoby będą mogły spłacać raty kredytów walutą kupioną w kantorach. Miesięczne oszczędności w zależności od wielkości kredytu, okresu spłaty i polityki kursowej banku wyniosą od kilku do kilkudziesięciu złotych.
Na placu boju poległy pomysły bardziej rewolucyjne. PSL forsował opcję administracyjnego ograniczenie tzw. spreadów – czyli marży banku na operacji wymiany walut. SLD wzorem swoich ideowych poprzedników z PRL chciał wprowadzić „kurs maksymalny” dla wymiany walut w transakcjach kredytowych. Z kolei PJN chciało skopiować tzw. wariant węgierski, zakładający zamrożenie kursu franka na cztery lata. Wygrała jednak opcja zaproponowana przez PO, której posłowie stanowią trzon parlamentarnej grupy zadłużonych we franku.
Kto na tym zyska?
W gronie 700 tysięcy Polaków kredyty hipoteczne we frankach ma także 69 posłów na Sejm RP. Byłaby to więc trzecia frakcja parlamentarna w Sejmie, w którym widać wyraźną nadreprezentację zadłużonych we franku. Problem ten dotyczy bowiem 15% posłów i niespełna 5% ogółu dorosłych Polaków.
Według najnowszych oświadczeń majątkowych polskich posłów ich łączne zadłużenie wyniosło blisko 6,8 miliona franków. Parlamentarzyści co miesiąc muszą oddać bankom około 25 tysięcy franków. Zakładając, że średnia oszczędność na bankowym spreadzie wyniesie 4,5 grosza, to roczne oszczędności można oszacować na 13,5 tysiąca złotych. To kwota wręcz nieistotna, jeśli porównać ją do wartości poselskich uposażeń.
Poselskim rekordzistą jest poznański poseł Jan Filip Libicki, który przyznaje się do niemal pół miliona frankowego długu. Jego niedawny transfer z PiS via PJN na listę wyborczą Platformy doprowadził do istotnych przetasowań w partyjnych statystykach kredytowych, istotnie zwiększając frankowe zadłużenie klubu PO. Kolejne miejsca na liście ofiar drogiego franka zajęli Norbert Wojnarowski (PO, 437 tys. CHF), Marek Matuszewski (PiS, 334 tys. CHF), Tomasz Górski (PiS, 238 tys. CHF) i Artur Ostrowski (SLD, 208 tys. CHF).
A kto za to zapłaci?
Problemem nie jest to, że na zmianach w prawie nieznacznie skorzystają także jego twórcy. Rzecz w tym, czy państwo w ogóle może ingerować w dobrowolnie podpisane, wolnorynkowe umowy. Na tym przecież opiera się cała kapitalistyczna gospodarka, która jest grą o indywidualne zyski i straty. Jeżeli teraz państwo premiuje jedną ze stron transakcji tylko dlatego, że uważa ją za „pokrzywdzoną”, jest to ewidentne wypaczenie wolnorynkowych reguł.
Drugą kwestią sporną jest preferowanie tylko jednej grupy kredytobiorców. Oprócz niemal 700 tysięcy „frankowców” istnieje przecież niemal równie liczna grupa Polaków posiadających kredyt hipoteczny w polskich złotych. Mimo że płacą oni wyższe raty, to jakoś nikt się o nich nie upomina. Ludzie ci wybrali droższy kredyt, ale w zamian zyskali większe bezpieczeństwo i spokojniejszy sen niż kredytobiorcy frankowi, którzy mniej lub bardziej świadomie stali się walutowymi spekulantami.
Na razie interwencje polskich polityków w prywatny rynek kredytowy są niewielkie i raczej tylko na pokaz. Jeśli jednak frank nadal będzie szybko drożał, to skala problemu może przybrać rozmiary takie jak na Węgrzech. Wówczas nasili się presja polityczna na zmianę reguł i pojawią się nowe pomysły na „ulżenie” zadłużonym we franku. Tyle że za te „ulgi” zawsze ktoś będzie musiał zapłacić.
Kredyty mieszkaniowe (zwłaszcza walutowe) są udzielane osobom, które mają odpowiednią zdolność kredytową. Im większy kredyt, tym lepsza musiała być zdolność. Dobrą zdolność kredytową mają osoby o wysokich dochodach. Dopłacanie takim ludziom kłóci się z polskim pojmowaniem tzw. sprawiedliwości społecznej, w ramach której za nieetyczną uznaje się sytuację, gdy osoba o niskich dochodach wspomaga ludzi o wysokich zarobkach. A do tego właśnie sprowadzają się wszelkie pomysły na dotowanie kredytobiorców. Ostatecznie podatki płacimy wszyscy (PIT, VAT, akcyza), a długi hipoteczne mają tylko niektórzy.
Źródło: Bankier.pl