Potężna dziura w budżecie jest pewna, tylko jak duża

– Wzrost deficytu jest ostatnią rzeczą, której byśmy pragnęli, ale widać wyraźnie, że trudno będzie utrzymać go na tak niskim poziomie, jak chcieliśmy – powiedział premier, wychodząc z posiedzenia komisji trójstronnej.

Takich słów należało spodziewać się od dawna. Zdecydowana większość ekonomistów podkreślała, że z powodu spowolnienia gospodarczego tegoroczna dziura budżetowa będzie większa – spadną bowiem dochody z podatków.

Pierwsze cztery miesiące tego roku pokazują, że to ekonomiści, a nie rząd, mieli rację. Dochody budżetowe w tym okresie wyniosły 60,5 mld zł, w ubiegłym roku było to 62,9 mld zł, co oznacza, że w ciągu roku spadły o prawie 4 proc.

Kolejnym argumentem potwierdzającym, że rozległa dziura w budżecie jest prawdopodobna, są najnowsze dane o jego wykonaniu. W piątek minister Jacek Rostowski ujawnił, że deficyt budżetowy po kwietniu wyniósł 15,3 mld zł, co stanowi ponad 84 proc. zakładanego na cały rok.

– Zwiększenie deficytu powinno być jednak ostatecznością – uważa Andrzej Rzońca, ekonomista z Forum Obywatelskiego Rozwoju. – Najpierw rząd powinien poszukać jeszcze jakichś oszczędności, dopiero jeśli to byłoby za mało, powinien podnieść np. akcyzę na alkohol czy papierosy.

Ale zdaniem większości ekonomistów powiększenie dziury budżetowej może być jednak konieczne. Np. były minister finansów Mirosław Gronicki i były wiceminister Stanisław Gomułka twierdzą, że deficyt na koniec roku wyniesie od 30 (w wersji optymistycznej) do 50 mld zł (w wersji pesymistycznej), a deficyt całego sektora finansów publicznych (czyli budżetowy i samorządów) może sięgnąć 90 mld zł.

Będąc świadom budżetowej katastrofy, premier wspomniał niedawno o nowelizacji budżetu w lipcu. Prawdopodobnie zwiększy deficyt i zapisze to w ustawie. I niewykluczone, jak twierdzi część ekspertów, że będzie on podnoszony dwukrotnie – w lipcu i na jesieni.

A jeszcze do niedawna rząd tryskał optymizmem i twierdził, że nasza gospodarka jest wyjątkowo odporna na kryzys i nie grozi nam załamanie w budżecie. Zimnym prysznicem dla Tuska okazała się dopiero prognoza wzrostu PKB autorstwa Komisji Europejskiej. Bruksela obwieściła, że w tym roku nasza gospodarka skurczy się o 1,4 proc., choć rząd twierdził, że będziemy mieli niewielki, ale jednak wzrost sięgający 1,7 proc. PKB. Dopiero po ogłoszeniu prognozy Komisji wiceminister finansów Ludwik Kotecki przyznał, że gospodarka może w tym roku urosnąć maksymalnie o 1 proc, ale jest też możliwe, że stanie w miejscu – ani nie urośnie, ani się nie skurczy.

Poza zwiększeniem deficytu i nowelizacją budżetu rząd będzie jeszcze szukał dodatkowych oszczędności. Wiceminister Ludwik Kotecki poinformował, że są w budżecie miejsca, gdzie można szukać oszczędności rzędu kilku miliardów złotych – poszczególne resorty znowu muszą więc zacisnąć pasa i ciąć różnego rodzaju wydatki. Stwierdził też, że dochody z podatku PIT i dywidend mogą być w tym roku wyższe od oczekiwanych.

– Twierdzę tak, ponieważ wciąż rosną u nas wynagrodzenia. Jeśli do tego dołożyć wpływy z dywidendy, to myślę, że powinniśmy mieć pozytywną niespodziankę – powiedział Kotecki w TVN CNBC.

Ale ekonomiści podkreślają, że nawet przy zwiększonych, niż zakładano, wpływach do budżetu nie uda się uniknąć potężnej dziury. I namawiają premiera Tuska do tego, by podjął mało popularne, ale niezbędne ich zdaniem, decyzje – zwiększył składkę rentową oraz podniósł akcyzę na alkohol, papierosy, paliwo i autogaz, a nawet zmniejszył dotację do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, z którego wypłacane są renty i emerytury.

– Moim zdaniem najbardziej prawdopodobnym ruchem ze strony rządu będzie podniesienie składki rentowej – może nie o 7 pkt ale np. o 4, co da 10 mld zł oszczędności rocznie – podkreśla Andrzej Rzońca. Byłoby to niekorzystne dla pracowników i pracodawców (płaciliby wyższe daniny na rzecz państwa), ale dobre dla budżetu.

Tomasz Ł. Rożek