Psychologiczny brak skłonności do złotego

Gra o kilkadziesiąt miliardów złotych akcji kredytowej rocznie wchodzi w fazę decydującą. Komisja Nadzoru Finansowego tylko do 11 sierpnia czeka na bankowe głosy na adres info@knf.gov.pl. Aktywność na rynku hipotecznym, pomimo letniej kanikuły, jest więc bardzo wysoka – przynajmniej medialnie. Dyskusja o tym, o ile Rekomendacja S II zmniejszy akcję kredytową i utrudni Polakom dostęp do „tanich” kredytów denominowanych, ma bardzo prostą genezę psychologiczną.

Szczególne okazje, zyski nadzwyczajne, prezenty, w tym finansowe – tego wszystkiego oczekujemy jako ludzie. Dzieje się tak zwłaszcza wówczas, gdy mamy ograniczoną wiedzę na temat pewnych zdarzeń lub zjawisk. Jak stwierdzili już kilkadziesiąt lat temu Tversky i Kahneman, presja czasu i złożoność informacji często wprowadzają nas w błąd. Gubią nas też przecenianie własnych umiejętności oraz wiara w niezmienność warunków, w to, że teraźniejszość jest „stała”. Perspektywa postrzegania spraw (w przypadku kredytów hipotecznych – bardzo długoterminowa) powoduje, że dzisiejsze korzyści przesłaniają nam niebezpieczeństwa przyszłości. Wnioskowanie w drugą stronę, czyli strach przed kredytami denominowanymi, też ma podłoże psychologiczne: wystarczy zapytać kredytobiorców frankowych z końca 2008 roku, jak czuli się w marcu 2009 roku.

Dziś większość bagatelizuje ryzyko, bo „jakoś się udało”. Sęk w tym, że to błędne przekonanie utrwalane jest przez profesjonalistów. Bankowcy (co prawda nie we wszystkich bankach) przekonują w reklamach, że kredyty denominowane w euro, frankach, dolarach czy w zamierzchłej przeszłości nawet w jenach* są dobre dla kredytobiorców, bo „przecież rata jest niższa”. Trzeba jednak pamiętać, że bankowcy mówiący to kredytobiorcom myślą w tym samym czasie o wysokości premii w najbliższym miesiącu. I tu niestety perspektywa klienta rozchodzi się z perspektywą bankowca. W poczuciu odpowiedzialności za „nieprofesjonalistę” wkracza regulator (w naszym wypadku KNF), który musi, bo taka jest jego funkcja, znieść tę nieekwiwalentność. Dziś są ku temu dobre argumenty – wyniki banków za 2009 rok pokazały, że ci stratedzy bankowi, którzy postawili na carry trade i kredytową ekspansję walutową, skończyli z programami naprawczymi.

Rynek pokazał, że nie ma nic za darmo. Ale pamięć jest ulotna, a straty z ubiegłego roku trzeba szybko odrobić, więc znów wracamy do punktu wyjścia. Kredyty denominowane są oczywiście korzystne, ale w pierwszym rzędzie dla bankowców, którzy realizują dzięki nim swoje plany sprzedażowe. Te bardziej odpowiedzialne (czytaj nauczone kryzysami), no i mające komfort złotowej bazy depozytowej, stawiają na złote. Zasada „kredyt w tej walucie, w której zarabiasz” przecież się nie zmieniła. Nawiasem mówiąc, bankowi spece od ZAiP nie pozwoliliby sobie w banku na pozostawienie walutowych pozycji otwartych, jak to każe się robić setkom tysięcy kredytobiorców frankowych. Wnioski? Wiadomo, że już dawno kredyty denominowane dla osób indywidualnych mających dochody tylko w złotych powinny być zakazane. Sam już w 2005 roku zalecałem kredytobiorcom, aby brali kredyt w tej samej walucie (http://www.bankier.pl/fo/kredyty/multiarticle.html/1021131,3,poradnik.html) i zawsze w tracie szkoleń z finansów osobistych dla niefinansistów padały pytanie, dlaczego nie pozwalam w swoich poradnikach na wybieranie „najtańszego i najlepszego rozwiązania”. Odpowiedzią zawsze było jedno słowo – spekulacja. Złotowy kredytobiorca staje się spekulantem walutowym i pół biedy, jeśli ma tego świadomość i na przykład gromadzi rezerwy z różnic kursowych. Ale zwykle po tym ostatnim stwierdzeniu („gromadzi rezerwy”) oczy kursantów otwierały się już bardzo szeroko.

Idący do banku po kredyt nie usłyszy takich mocnych słów lub puszcza je mimo uszu, bo przecież „wujek Kazik miał taki kredyt i zyskał”. W takiej sytuacji doświadcza wypierania problemu, a także błogiej asymetrii informacji. O kłopotach czekających go ze spłatą raty dowiaduje się dopiero z mediów, które alarmują, że euro/frank/dolar/jen* właśnie bije rekordy, lub z informacji z banku o braku środków na rachunku, połączonej z propozycją „bezpłatnego” przewalutowania. Akurat to bezpłatne przewalutowanie najlepiej oddaje ryzyko kredytów denominowanych i jest też największą chyba hipokryzją kredytowania walutowego. Przecież skorzystanie z „bezpłatnego” przewalutowania miałoby sens wtedy, gdy kurs dla kredytobiorcy jest najbardziej korzystny, ale większość z nich w tym czasie cieszy się niskimi ratami. Po dramatycznym wzroście kursu płaci dodatkową marżę. Czy zakazem można byłoby uniknąć takiej huśtawki i czy mogłoby to być jednak korzystne dla bankowców?

Nie byłoby galopady cen w latach 2006–2008, gdyby już wtedy wprowadzono rekomendację S w pierwotnych założeniach (konieczność udziału własnego, ograniczenie kredytów walutowych). W tamtym czasie lobby „odpowiedzialnych” bankowców zwyciężyło argumentami, że przecież wiedzą, jak zarządzać ryzykiem. W ubiegłym roku mogli się wykazać w praktyce – szkoda, że przy okazji narazili wielu klientów na niepotrzebny stres, a często i znaczne koszty.

Czy więc wprowadzenie zakazu kilka lat wcześniej rozwiązałby problem? Być może, ale głosy sprzeciwu byłyby na pewno donośne. Zawsze znajdzie się chętny na tanią, okazyjną lub szybką pożyczkę, oraz chętny, żeby jej udzielić i na niej zarobić. Dobrze byłoby jednak, żeby odbywało się to przy obopólnej znajomości korzyści i kosztów. Dziś przy kredytach denominowanych mamy ewidentną asymetrię na pewno na niekorzyść klienta. Trzymam kciuki za KNF, aby wytrwała w budowaniu zdrowych zasad kredytowania hipotecznego w Polsce. Przejrzystość i bezpieczeństwo będą bowiem zachętą do zaciągania kredytów. W takiej sytuacji również banki będą mogły realizować swoje cele biznesowe. Pamiętajmy, że kredyty hipoteczne w Polsce to ciągle tylko 17 proc. PKB. Średnia europejska to 50 proc., więc spora część rynku jest jeszcze do zagospodarowania.

Wyzwaniem będzie forma tej ekspansji i sposób jej sfinansowania. Hurraoptymistycznymi działaniami nie da się wiele zrobić. Mieliśmy szczęście oglądać ostatni kryzys finansowy z daleka, ale to nie oznacza, że możemy pozwolić sobie na bierność. Warto skorzystać z cudzych nauk, bo efekt wypierania nasila się z upływem czasu. I wkrótce, gdy już nikt nie będzie pamiętał o ostatnich perturbacjach, nabierzemy przekonania, że jakoś to będzie. Do kolejnego kryzysu.

*niepotrzebne skreślić

Źródło: PR News