Roman Przasnyski: Bessa i minihossa

Niepostrzeżenie dla wielu wsłuchanych w katastroficzne prognozy i wpatrzonych w fatalne dane płynące z globalnej gospodarki oraz wieści o lokalnych potężnych kłopotach, zachowanie giełdowych indeksów w ciągu zaledwie kilku tygodni spełniło „formalne” kryterium …hossy.

Bardzo często w giełdowych dziejach bywa tak, że początki znaczących tendencji są niedostrzegalne dla większości inwestorów. I nie mam tu wcale na myśli inwestorów niedoświadczonych, tak zwanych drobnych, czyli dysponujących niewielkim kapitałem. I wcale nie należy wyciągać z tego wniosku o działaniu na rynku kapitałowym jakichś tajemniczych sił sterujących nim. Bo „nim” sterować daje się niezwykle rzadko. I krótko. To zwykle nie wystarcza do wykreowania bardziej powszechnej, czyli obejmującej więcej niż jeden peryferyjny parkiet tendencji, trwającej kilka tygodni i dźwigającej indeksy o 20 procent w górę. Bo te 20 procent w górę lub w dół, to formalne kryterium klasyfikowania danej tendencji jako hossa lub bessa.

Być może w obecnych, szczególnych warunkach to kryterium powinno być zweryfikowane, skorygowane o jakiś wskaźnik typu „krach indeks”. Jednak jeśli je przyjąć jako wciąż obowiązujące, choć tylko umownie, to trzeba zauważyć, że zdecydowana większość giełdowych indeksów globalnych i lokalnych, ważnych bardziej lub mniej, uznawanych za mniej lub bardziej niestabilne, spekulacyjne i niemiarodajne, spełnia kryterium uprawniające o użycia zapomnianego pojęcia „hossa”.

Trzeba sobie oczywiście zdawać sprawę z tego, że to hossa lokalna, nie w znaczeniu geograficznym, ale technicznym i czasowym. Bo jeśli bessa trwa kilkanaście miesięcy i zabrała indeksom 50-60 procent wartości, a akcjom poszczególnych firm 90 procent wartości – a mowa tu nie o prowincjonalnych spółeczkach – lecz gigantach, takich jak AIG, General Motors, Citigroup, to jest to bessa globalna i „poważna”. Myślę tu o 20-40-procentowych wahaniach akcji tych właśnie firm w trakcie jednej sesji, a nie o papierach Toory, Swarzędza i innych „koncernów”. W tym kontekście 20- czy 30-procentowe zwyżki indeksów, czy papierów firm zdają się nie zasługiwać na dotychczas obowiązujące miano hossy. Ale może to nie zasadnicze przewartościowanie giełdowych zasad, lecz złudzenie chwilowej perspektywy.

Rzecz w tym, że także w czasie bessy, a nawet tak potężnego załamania z jakim mamy do czynienia od kilkunastu miesięcy, możliwe są równie duże i znaczące ruchy, w trakcie których można zarabiać według metod tradycyjnych , czyli grając na zwyżkę. Bo „fachowców” wykorzystujących instrumenty obosieczne, czyli dających możliwość zyskiwania na spadkach kursów, jest niewielu. Oczywiście śmiałków próbujących tej sztuki nie jest tylu, ilu bohaterów hossy, wchodzących na rynek, gdy ten wzrósł już o kilkadziesiąt procent. Do tego, by korzystać z tych krótkich i pojawiających się niepostrzeżenie  okazji, nie trzeba być koniecznie wytrawnym giełdowym spekulantem, ani talentem na miarę Warrena Buffeta. Wystarczy najprostsza nawet strategia, byle dobrze przemyślana konsekwentnie realizowana. Jej opracowanie wymaga zwykle trochę wiedzy, czasu i wysiłku. Ale czy zarabianie pieniędzy w jakiejkolwiek dziedzinie jest proste, łatwe i przyjemne?

Jedną z takich z takich strategii, możliwą do zastosowania przez niefachowców jest metoda regularnego inwestowania co ściśle określony czas tej samej kwoty pieniędzy. Pozwala ona uniknąć typowych błędów, popełnianych przez kierujących się emocjami hurraoptymistów, kupujących akcje za wszystko co mają, a czasem za więcej, czyli za kredyt, widząc wielkie wzrosty i mając nadzieje na jeszcze większe. Stosując metodę systematycznego kupowania ograniczamy ryzyko wchodzenia na rynek w momentach, gdy ceny są bardzo wysokie (wówczas za daną kwotę kupujemy mniej akcji) i zwiększamy potencjał zysku, bo za tę samą kwotę, kupujemy więcej papierów w momencie, gdy są tanie. Uniezależniamy się też od fatalnego dla naszych portfeli oddziaływania cyklu, który powoduje czasowy spadek wartości naszego kapitału nawet o kilkadziesiąt procent. Czasy prostej zasady, powstałej i utrwalonej w świadomości inwestorów w czasach długotrwałego trendu wzrostowego, zasady „kupuj i trzymaj” przeszły do historii, a to przechodzenie było dla wielu inwestorów bardzo bolesne. Niektórzy z nich nie będą już w stanie wrócić na rynek, bo ich kapitał stopniał zbyt mocno.

Nie ma złych czasów na inwestowanie. Są tylko nieodpowiednie metody i nieodpowiednie strategie. Liczba instrumentów, pozwalających inwestorom zarabiać w każdych warunkach rynkowych jest chyba tak liczna, jak nigdy dotąd. To wcale nie oznacza, że liczba osób zarabiających na wzrostach i na spadkach jest podobna. Asymetria na rzecz tej pierwszej grupy utrzymuje się od wielu dziesięcioleci. Ale może kryzys nauczy nas, że można też inaczej. Oby ta lekcja nie trwała zbyt długo.

Roman Przasnyski
Główny Analityk Gold Finance

Artykuł pochodzi z archiwalnego numeru Przeglądu Finansowego Bankier.pl.
Chcesz otrzymywać aktualne informacje, nowe wywiady oraz podsumowanie najważniejszych wydarzeń mijającego tygodnia ze świata finansów?
Zapisz się na bezpłatną subskrypcję Przeglądu Finansowego Bankier.pl, by w każdy poniedziałek otrzymywać najnowszy numer naszego tygodnika.

Źródło: Gold Finance