USA i Unia Europejska planują niezależnie od siebie zwiększenie nadzoru nad instytucjami finansowymi. Czy to potrzebne, by kryzys się nie powtórzył?
Taki nadzór jest potrzebny, bo nie ulega wątpliwości, że duża cześć dobra publicznego zwanego stabilnością finansową zależy od globalnej sytuacji. Globalna stała się już inflacja. Nie może być tak, że każdy działa tylko na swoim małym poletku. Decyzje, które są dobre dla jednego kraju, mogą spowodować szkody w innym. Choćby polityka niskich stóp procentowych, która zmusza do podobnej polityki inne kraje i powoduje tam bąble spekulacyjne np. na rynkach nieruchomości. Przez to jest ryzyko, że taki kraj jak Polska, który utrzymuje wyższe stopy, zmierzy się z silnym wzrostem kursu waluty, dekoniunkturą i spadkiem eksportu. Dlatego uważam, że trzeba powołać do życia globalny bank centralny.
Tylko czy taka instytucja ponadnarodowa będzie działać szybko i skutecznie?
To nie jest kwestia skuteczności, to kwestia absolutnej potrzeby. Na naszych oczach dolar amerykański traci rolę globalnej waluty rezerwowej. Zmierzamy w kierunku świata wielowalutowego. Za dwie dekady będziemy mieli równoważne dolara, euro, walutę azjatycką. Poza tym za trzy, cztery lata spodziewam się wielkiej inflacji na świecie. Nie można zostawić wszystkiego w rękach Rezerwy Federalnej, w której interesie nie będzie walka z inflacją, bo jeśli jest wyższa, Ameryka szybciej wyjdzie z długów. To musi być nowa wiarygodna instytucja.
Może Międzynarodowy Fundusz Walutowy?
Nie bardzo wierzę w reformę MFW. Z powodów politycznych to może trwać latami. Teraz Belgia i Holandia łącznie mają tam więcej głosów niż Chiny. Lepiej, żeby była to mniejsza instytucja, której udziałowcami jest kilkadziesiąt banków centralnych, w tym Polska. To Bank Rozrachunków Międzynarodowych.
Dlaczego dopiero teraz USA i UE biorą się za reformę systemu finansowego? Minął już rok kryzysu.
Najgorsze jest to, że żadne działania się jeszcze nie zaczęły. Tylko myśli się o tym, przebąkuje.
A w międzyczasie wybuchnie kolejny kryzys.
Na pewno wybuchnie. Do końca stulecia będzie jeszcze kilka ciężkich kryzysów. Najbliższy w ciągu 10-20 lat, związany z gromadzącą się górą długu publicznego. Musimy być gotowi z regulacjami, zanim ten kryzys nadejdzie.
Trochę czasu więc na szczęście zostało.
Nie, czasu już brakuje. To jest długi proces polityczny. Część osób musi się pogodzić z tym, że u siebie, lokalnie, straci część kompetencji i w imię dobra wspólnego przekaże je na poziom globalny. Z tym politycy szybko się nie pogodzą. Jeśli nie przyspieszymy, może to trwać i do końca stulecia.
Jak będzie wyglądał kolejny kryzys?
Mogą bankrutować całe państwa, pociągając za sobą w otchłań kolejne. To będzie kryzys wiarygodności rządów, które mogą okazać się niewypłacalne. Dług USA za 10 lat będzie na poziomie 100 proc. PKB. W efekcie świat może stracić zaufanie do dolara. Przez inflację przeciętny Europejczyk, który zainwestował dolara w obligacje amerykańskie, odzyska zaledwie 50 centów. Zbyt wielkie są też nierównowagi na rynkach. One były już jedną z przyczyn obecnego kryzysu. Płynące z Chin ogromne kwoty przyczyniły się do pompowania bąbla na rynku nieruchomości.
Jak powinna się zmienić polityka rządów i banków centralnych? Co robić z kolejnymi pęczniejącymi bańkami spekulacyjnymi?
Przede wszystkim nie należy zachęcać do ich powstawania. Można podać wiele przykładów złych decyzji, które doprowadziły do tego, że osoby bez żadnej wiarygodności dostawały kredyty. To była praprzyczyna tego kryzysu. Dziś widząc jego koszty, dochodzimy do wniosku, że warto te bańki rozbijać, nawet za cenę niższego tempa wzrostu gospodarczego i ryzyka, że się pomylimy. To dzianie podobne do tego, co zrobił polski nadzór, blokując wzrost liczby kredytów we frankach. Walce z bańkami spekulacyjnymi służyłoby też wprowadzenie nowych zasad wynagradzania szefów banków. Trzeba wypłacać bonusy nie w gotówce tylko w akcjach przez wiele lat, uzależniając od wyników długookresowych. To zniechęci do ryzykownej gry, za którą płacą następcy i społeczeństwo.
Niemcy i Francja chcą zdecydowanie ograniczyć pensje prezesów banków.
Odbieram to w kategoriach sporu o wartości. Jeżeli ci, którzy doprowadzili do tego, że świat stracił 11-12 bln dol., byli niekompetentni, a teraz sięgają po bonusy po 100 mln dol., to jest to chore. Myślę, że ograniczenie premii do nie więcej niż rocznej pensji byłoby słuszne. Jeszcze 30-40 lat temu nie było tak wielkich różnic między wynagrodzeniami prezesów a szeregowych pracowników. W ostatnich latach ta przepaść zaczęła się gwałtownie powiększać. Najwyższa pensja, o jakiej słyszałem, to 2 mld dol. prezesa funduszu hedgingowego. To nie jest dobre dla świata, budzi złe emocje.
Co zmieni kryzys w światowej gospodarce?
Gdy kurz po kryzysie opadnie, zobaczymy, że zmienił się globalny układ sił. Wielkim zwycięzcą jest mocno integrująca się Azja, a największymi przegranymi państwa przygniatane górą długu, głównie europejskie. W niektórych z nich relacja długu publicznego do PKB sięga już 100 proc. USA jeszcze sporo do tego brakuje. Europa będzie żyć z wielkim długiem i borykając się kryzysem demograficznym. Aby się uchronić przed globalną inflacją, za kilka lat trzeba będzie podnosić stopy procentowe, co zwiększy koszty obsługi długu. Wzrosną też podatki, bo z czegoś zadłużenie trzeba spłacać. Ostatnie 20 lat było dla nas niezwykle łaskawe. Niestety, kolejne 20 lat to era turbulencji w gospodarce. Interwencja rządów pokazała, że za ryzykowne zagrania i tak zapłaci podatnik.
Czy świat osiągnął już dno kryzysu? Czy jak chcą niektórzy ekonomiści, czekają nas kolejne spadki, tzw. druga fala kryzysu?
Zobaczymy w przyszłym roku echo kryzysu, po tym jak skończą się wielomiliardowe programy pomocowe, a banki będą się borykać ze złymi długami. Trzeba będzie podnosić podatki. Najgorsze już jednak za nami.
Czy Polska robi wystarczająco dużo, by się zabezpieczyć przed kryzysem?
Utrzymujemy wzrost gospodarczy i teraz najważniejsze, by tego nie popsuć. A można popsuć, akceptując deficyt budżetowy w wysokości 52 mld zł. W ciągu trzech lat trzeba go zredukować w okolice zera i przeprowadzić porządne reformy, za które musi odpowiadać 561 osób, czyli prezydent, Sejm i Senat. Na razie patrzą bardziej na interes swych partii i słupki popularności niż na długofalowy interes kraju.