Ryzyko to nie zapowiedź nieszczęść

Ryzyka tego można uniknąć nie wsiadając do auta, co oznacza jednak, że nie dotrzemy do celu w określonym czasie. Zabezpieczyć można więc skutki ryzyka, a nie samo ryzyko.

Ryzyko w gospodarce rynkowej spowodowało pojawienie się kontraktów (tzw. instrumentów pochodnych) zabezpieczających przed jego skutkami. Instrumenty pochodne dają możliwość zmiany profilu ryzyka (np. ryzyka stopy procentowej, walutowego itd.) i rozkładają skutki ryzyka na strony kontraktu. Zmiana profilu ryzyka to w rzeczywistości przenoszenie ryzyka z tych, którzy nie chcą go ponosić i są gotowi ograniczyć potencjalny zysk, na tych, którzy akceptują ryzyko widząc potencjalne korzyści, jakie z tego tytułu osiągną.
   
Niezależnie od opłat za kontrakt, w tym dla instytucji pośredniczących, mamy w takim przypadku do czynienia z „utraconymi korzyściami”, przy czym jedna ze stron jest ich beneficjentem. Na przykład zabezpieczenie przez eksportera kursu walutowego na określonym poziomie powoduje, że wzrost kursu powyżej tego poziomu będzie dla niego utraconą korzyścią, a zyskiem dla drugiej strony kontraktu. Jest to więc rodzaj „zakładu”, gdzie celem drugiej strony jest na ogół spekulacja.
   
Wymyślona przez inżynierów finansowych sekurytyzacja – jako metoda przeniesienia ryzyka w celu poprawy wizerunku instytucji finansowych – była, jak się okazało niedawno w USA, tylko „zamiataniem pod dywan” podejrzanych aktywów. Wyemitowane papiery wartościowe, „pierwszorzędne instrumenty finansowe”, sprzedawane były naiwnym inwestorom na całym świecie.
   
Zabezpieczenie się przed  skutkami ryzyka może mieć formę odpisów, rezerw celowych i ogólnych tworzonych w ciężar wyniku. Z pewnością będzie miało to wpływ na cenę wyrobu czy usługi. Niewątpliwie zapłaci więc finalny konsument. Jeśli ten mechanizm nie zadziała z uwagi na konkurencję cenową na wolnym rynku, „beneficjentem” tej „korzyści” będzie akcjonariusz, który otrzyma mniejszą dywidendę.
   
Skutki ryzyka mogą być absorbowane przez fundusze własne. Na ogół jednak wysoka relacja strat do funduszy nie pozwala na ich absorpcję, chyba że w sytuacji finalnego etapu działalności jednostki. Stąd podczas obecnego kryzysu finansowego jednym z oferowanych instrumentów jest dokapitalizowanie,  by nie dopuścić do upadku jednostki i przeniesienia skutków tego na klientów.
   
Wydawało się, że system zarządzania ryzykiem został szczególnie dobrze zaimplementowany w bankowości. Każdy klient, który przekracza progi banku, również internetowego, tworzy ryzyko, tworzą je nawet obywatele, którzy się dopiero urodzili, ale w przyszłości będą klientami banków. Nie bez powodu piony ryzyka to około jednej czwartej wszystkich zatrudnionych w niektórych centralach banków. „Ryzykanci”, pochylający się z troską nad ryzykiem i tworzący skomplikowane modele ostrzegające przed ryzykiem, niestety zawodzą w sytuacjach, kiedy niezbędny jest raczej zdrowy rozsądek.
   
Przytoczę tu – być może zbyt trywialną  jak na łamy tego periodyku – anegdotę o hrabinie, która miała komplet nocników: złote, srebrne, kryształowe, szklane i blaszane, wykorzystywane odpowiednio w zależności od tego, czy był to dzień powszedni, święto państwowe, kościelne itp. Ale i tak nie zdążyła skorzystać z żadnego z nich, kiedy nagle wybuchła pierwsza wojna światowa… Podobnie jest z „zapobieganiem ryzyku”.
   
Nie popadajmy jednak w przekonanie, że ryzyko to zapowiedź wszystkich nieszczęść, które nas spotkają. Tu pozwolę sobie na szerszą refleksję. Gospodarka rynkowa jest gospodarką ryzyka – ze względu na  brak gwarancji uzyskania założonego rezultatu. Każdy podmiot gospodarczy jest więc źródłem ryzyka dla innych podmiotów, a jednocześnie poprzez rynek sam w nim uczestniczy. Ryzyko w gospodarce rynkowej to zmienność, będąca pulsem tej gospodarki. Uczestnik obrotu finansowego dla zminimalizowania ryzyka powinien jednak otrzymywać prawdziwy i obiektywny obraz, zgodny ze stanem rzeczywistym oraz odpowiednimi standardami. Obraz ten powinien być przedstawiony według jednolitych zasad i – co najważniejsze – zweryfikowany przez niezależny organ.
   
Zmienność na rynkach odzwierciedla często nastroje inwestorów. Psychologia tłumu, plotka lub impuls uruchamiają mechanizm podaży i popytu. Rynkiem giełdowym wstrząsają  fale euforii i depresji. O ile więc na podstawie sprawozdania finansowego można określić sytuację ekonomiczną spółki, o tyle nie da się stwierdzić, w jakiej fazie znajduje się rynek, na którym notowane są jej akcje: korekty, manipulacji, czy spekulacji. 
   
Drobni inwestorzy nie dysponują informacjami, które pozwoliłyby im uniknąć irracjonalnych decyzji, dlatego często ulegają nastrojom tłumu. Efekt stadny powoduje niedostrzeganie ryzyka i nadyma bańkę cenową, która w wyniku nagłej obawy przed utratą zysków może pęknąć. Nerwowość sprzyja złej ocenie sytuacji, a kupowanie papierów wartościowych na podstawie dostępnych w danej chwili niepełnych informacji może być decyzją chybioną.
   
Bąble spekulacyjne powstają wtedy, gdy ceny giełdowe tracą jakikolwiek związek z rzeczywistą wartością firm. Gra na giełdzie (to właściwe określenie dla inwestowania krótkoterminowego) ma więc cechy hazardu. Dlatego nawoływanie do wprowadzenia regulacji eliminujących ryzyko dla inwestorów nie ma sensu. Hazard bez ryzyka nie istnieje. Nieuzasadnione wahania kursów akcji są na ogół spowodowane świadomym rozpowszechnianiem fałszywych informacji w celu uzyskania korzyści. W większości krajów jest to przestępstwo. Fałszywe pogłoski są bowiem skuteczne i wyjątkowo szkodliwe.
   
Między  wielkością zysku a poziomem ryzyka istnieje niewątpliwa zależność. Oczekując dużego zysku muusimy zaakceptować wysokie ryzyko. Granicą dla  ponadprzeciętnego zysku może być podjęcie działalności nielegalnej czy popełnienie oszustwa. Nie ulega jednocześnie wątpliwości, że prowadząc działalność gospodarczą trzeba koniecznie uwzględniać ryzyko. Podmiot ograniczający znacznie ryzyko zmniejszyłby tym samym swoją użyteczność  i efektywność.
(…)

Włodzimierz Wąsowski

Cały artykuł w nr 4/2008 Przeglądu Corporate Governance