Rządowi brakuje odwagi. Cenę za to tchórzostwo zapłacimy po wyborach

Kosmetyczna podwyżka stawki VAT i rezygnacja ze wzrostu podatków dochodowych nie były sensacją. Rząd Donalda Tuska przed wyborami nie zrobi nic, co mogłoby zniechęcić wyborców. Dopiero po głosowaniu poczujemy srogie rozczarowanie.

Najpierw ustalmy fakty. Podatki w Polsce są już bardzo wysokie. Takie towary, jak wódka, praca, papierosy oraz benzyna, obłożone są wręcz zaporowymi stawkami. Z każdej pensji państwo zabiera 40%, z każdej półlitrówki 60%, z a każdego litra benzyny 54%. Akcyza na piwo jest w naszym kraju wyższa niż w Niemczech. W 2009 roku relacja podatków do PKB wzrosła w Polsce do 44,5% i była najwyższa po roku 1989. Nominalne wydatki państwa rosną szybciej niż gospodarka, co powiększa niedobór budżetowy. Z tego powodu rosną też podatki, przez co w tym roku dzień wolności podatkowej (czyli datę, do której pracujemy na potrzeby rządu) obchodziliśmy 23 czerwca – o 9 dni później niż rok temu. W przyszłym roku święto to będziemy celebrowali jeszcze później.

A dług rośnie i rośnie

Skutkiem gigantycznej dziury budżetowej (7,1% PKB w zeszłym roku i nominalnie rekordowej w roku bieżącym) jest narastający dług publiczny. Na koniec półrocza zadłużenie skarbu państwa wyniosło 678,6 miliarda złotych, co stanowiło 50,5% ubiegłorocznego PKB. Tylko w tym roku obsługa długu publicznego będzie nas kosztowała 34,9 mld zł. Na każdego Polaka przypada blisko 18 tysięcy zł rządowego długu oraz 906 zł rocznych odsetek. Za rządów premiera Donalda Tuska zadłużenie Polski wzrosło o 190,3 mld zł, czyli o 39%.

Wyższy VAT nie jest lekarstwem na rozrzutność rządu

Tymczasem Ministerstwo Finansów wydaje się nie widzieć problemu i zamiast ograniczać wydatki, proponuje podwyżkę stawki VAT oraz zwiększenie wpływów z prywatyzacji. Te propozycje nie zmienią sytuacji finansów państwa i będą dotkliwe dla podatników. Rodzina dysponująca dwiema średnimi pensjami (2.437 zł netto według danych z czerwca) straci na tych zmianach blisko sto złotych rocznie.

Strategia rządu w krótkim terminie może się sprawdzić, ale zarazem dramatycznie przybliża nas do zapaści finansów publicznych w perspektywie kilku lat. To prosta droga do zderzenia się z konstytucyjną barierą 60% długu publicznego w relacji do PKB i wpadnięcia w spiralę zadłużenia. Wówczas rząd musiałby uchwalić budżet bez deficytu, co przypłacilibyśmy ostrym cięciem wydatków lub drakońską podwyżką podatków. Skutkiem byłaby gwałtowna recesja, skokowy wzrost stopy bezrobocia, deprecjacja złotego i wyższa inflacja. Aby uniknąć realizacji tego scenariusza, należy zdiagnozować prawdziwe źródło problemów fiskalnych Polski.

Przyczyną kłopotów budżetowych Polski jest niekontrolowany wzrost wydatków publicznych. Ministrowie i sam premier zwyczajnie mijają się z prawdą, mówiąc o „oszczędnościach” budżetowych. Twarde dane pokazują ciągły i dość szybki wzrost wydatków budżetowych. Względem roku 2007 wzrosły one o 16%, mimo że kilka znaczących pozycji wypchnięto z budżetu. Są to choćby wydatki na drogi (Krajowy Fundusz Drogowy) czy część deficytu Funduszu Ubezpieczeń Społecznych.

Niszczą nas ZUS i biurokracja

W Polsce mamy dwie zasadnicze kategorie wydatków publicznych, które przyrastają w zastraszającym tempie i wymagają natychmiastowego ograniczenia. Pierwszą z nich są wydatki socjalne. Na emerytury i różnego rodzaju zasiłki FUS wydał w zeszłym roku 148 mld złotych, czyli 11% PKB. Tymczasem emerytów przybywa szybciej niż pracujących, którzy muszą ich utrzymywać. Na blisko dziesięciomilionową armię emerytów i rencistów pracuje 14,5 miliona Polaków i liczba ta w następnych latach będzie miała tendencję malejącą. Tylko w ubiegłym roku z naszych podatków dopłaciliśmy ZUS-owi 30 mld złotych, a niemal połowa emerytów nie ukończyła 65. roku życia. Tymczasem poza przymusowym dla pracowników i przedsiębiorców systemem zusowskim pozostaje całkiem spora grupa uprzywilejowanych obywateli. Na emerytury dla rolników i służb mundurowych podatnicy co roku płacą 21 mld złotych. Do tego dochodzą koszty górniczych przywilejów emerytalnych rzędu 8 mld złotych rocznie.

Politycy i ekonomiści powinni powiedzieć jasno: na takie emerytury nas nie stać i trzeba je będzie obniżyć, choćby znosząc automatyczną waloryzację świadczeń pobieranych z ZUS-u i likwidując pochodzące z PRL-u przywileje. To jest konieczne, aby przedłużyć żywotność obecnego systemu.

Drugim problemem jest biurokracja. Oprócz tego, że tysiące urzędników niestrudzenie utrudniają nam codzienne życie (choć nie zawsze z własnej winy), to są oni niezmiernie kosztowni. Na koniec kwietnia armia urzędników osiągnęła 433,6 tysięcy, ze średnią pensją brutto na poziomie 3.884,03 zł (dane GUS). Roczne utrzymanie tych ludzi kosztuje nas-podatników jakieś 40 miliardów złotych rocznie. W ostatnich pięciu latach liczba urzędników wzrosła o 90 tysięcy i obecnie jest o 274,8 tysiąca większa niż w roku 1990 (przyrost o 273%). Do tego dochodzi konieczność budowy i utrzymania kolejnych budynków przeznaczonych na potrzeby administracji oraz koszty wyposażenia stanowiska pracy urzędnika (komputer, papier, kawa). Rząd i parlament tworzą zbędne akty prawne, wymagające zatrudnienia nowych urzędników. Tyle że z tego nie wynika żadna korzyść dla obywateli, którzy muszą płacić coraz wyższe podatki na utrzymanie państwowych pracowników.

Wnioski są więc oczywiste dla każdego, kto dysponuje odpowiednimi informacjami i ma odwagę postawić sprawę wprost. Podnoszenie i tak wysokich podatków jest w Polsce drogą prowadzącą do poważnego kryzysu gospodarczego. Jedynym sposobem rozwiązania problemów budżetowych państwa jest redukcja wydatków. Oszczędności należy szukać w dwóch obszarach: wydatkach socjalnych oraz aparacie biurokratycznym. Zmniejszenie wydatków w obu tych segmentach nie tylko uleczy Polskę z chronicznego deficytu budżetowego, ale także pomoże całej gospodarce, poprawiając efektywność alokacji zasobów, co przyspieszy wzrost gospodarczy i zwiększy dochody państwa.

Krzysztof Kolany

Źródło: Bankier.pl