Ostatnie dni i tygodnie nie należą do najspokojniejszych na rynkach finansowych. Bardzo nerwowo było na giełdach papierów wartościowych. Nieco mniej zamieszania widać było na rynku walutowym. Powstrzymana została trwająca od początku grudnia ubiegłego roku potężna przecena euro wobec dolara. W górę wystrzelił frank, uwolniony z gorsetu walutowych interwencji szwajcarskiego banku centralnego. O surowcach było dość cicho. Po tym, co działo się w tym tygodniu, a szczególnie w czwartek, będzie co wspominać.
Po mijającym tygodniu, a szczególnie czwartku, oczy większości inwestorów zwrócone były na to, co dzieje się na Wall Street i na giełdzie we Frankfurcie. Niemal wszyscy w napięciu przyglądali się również rozwojowi sytuacji na rynku walutowym, gdzie euro zaczęło wracać do formy. Tymczasem na rynku surowców działy się niezwykle interesujące i dość nietypowe wydarzenia o sporej dynamice. W maju jeszcze wszystko wydawało się być w jak najlepszym porządku. Notowania ropy naftowej zaczęły mocno spadać. Było to jednak zrozumiałe. Pod koniec kwietnia doszły do bardzo wysokiego poziomu 89,5 dolara za baryłkę. Po pierwsze, należała się im korekta. Po drugie, w maju mieliśmy do czynienia z bardzo dynamiczną falą umacniania się dolara wobec euro, co w naturalny sposób sprzyjało spadkom cen surowców, wyrażanym w dolarach.
Wydaje się, że w tym okresie obawy przed spowolnieniem wzrostu gospodarczego, wskutek przyjmowania przez coraz liczniejsze kraje europejskie drastycznych programów oszczędności budżetowych i ograniczania zadłużenia, nie miały zbyt wielkiego wpływu na ceny ropy czy miedzi. Na początku trzeciej dekady maja notowania ropy gatunku Brent doszły do poziomu nieco powyżej 68 dolarów. Spadły więc w ciągu zaledwie trzech tygodni o ponad 21 dolarów na baryłce, czyli aż o 24 proc. Gdyby rzeczywiście chodziło o strach przed spowolnieniem i tak ledwie się podnoszącej z zapaści globalnej gospodarki, nie mielibyśmy raczej do czynienia z trwającym przez następne cztery tygodnie wzrostem cen ropy, aż do poziomu niemal 79 dolarów za baryłkę, czyli o prawie 11 dolarów (o 16 proc. od majowego dołka). W tym czasie obawy związane z gospodarką nie tylko europejską nasilały się.
Ten surowcowy mini boom napędzany był przede wszystkim słabnącym wobec wspólnej waluty dolarem. Z tym drobnym zastrzeżeniem, że wzrost cen surowców zaczął się znacznie wcześniej niż ostateczny tryumf dolara nad euro, który zepchnął kurs wspólnej waluty do poziomu najniższego od niemal pięciu lat. Nastąpiło to pod koniec pierwszej dekady czerwca, zaś notowania ropy zaczęły mocny ruch w górę w drugiej dekadzie maja. Do tego momentu wszystko jednak wyglądało dość logicznie. Ruchy na rynku walutowym i surowcowym przebiegały według klasycznego schematu jeszcze w ostatnich dniach czerwca.
W dniu rozpoczynającym drugie półrocze, czyli 1 lipca, schemat ten bardzo wyraźnie się zmienił. Dynamicznemu, sięgającemu 2,3 proc. osłabieniu się dolara, towarzyszył bowiem przekraczający 3,3 proc. spadek notowań ropy naftowej, palladu i srebra. Zdecydowanie mniej ucierpiały kontrakty terminowe na miedź, które staniały jedynie o 0,7 proc. One jednak „dostały za swoje” we wtorek, gdy straciły prawie 5,3 proc.
Ten dysonans między słabnącym dolarem i taniejącymi jednocześnie surowcami wskazuje, że do głosu doszły bardziej zdecydowanie obawy przed spowolnieniem poprawy w gospodarce. Inwestorzy już wcześniej wiedzieli, że na szykującą się do zaciskania pasa Europę nie ma co liczyć. Liczyli na Chiny. Tu jednak spotkał ich zawód, gdy okazało się, że obawy o zahamowanie tamtejszej lokomotywy są coraz bardziej wyraźne, na co wskazywał spadający od dwóch miesięcy wskaźnik aktywności gospodarczej. Gdy doszły do tego fatalne dane zza oceanu, surowcowa lawina ruszyła w dół, nie zwracając uwagi na dolara. Po złych danych z rynku pracy oraz 30 proc. spadku liczby umów kupna domów, czary goryczy dopełnił wskaźnik aktywności amerykańskiego przemysłu, który zanotował poziom 56,2 punktu, podczas gdy spodziewano się, że osiągnie 59 punktów. Przecena na rynku ropy naftowej zaczęła się właśnie tuż po publikacji tego wskaźnika.
Najbardziej tajemnicze było jednak czwartkowe zachowanie cen złota. Spadły one aż o 3,4 proc., czyli o niemal 46 dolarów, do 1199 dolarów za uncję. Takie tąpnięcia zdarzają się na tym rynku bardzo rzadko. Ostatnio podobnej skali zniżka zdarzyła się w lutym. Złoto jest najbardziej odwrotnie skorelowane z dolarem, czyli jego notowania spadają, gdy dolar się umacnia. Ręka w rękę idą jedynie w przypadku dużej niepewności i silnych zawirowań na rynkach finansowych. Skoro więc dolar w czwartek dynamicznie osłabł, złoto powinno drożeć. Już jego neutralne zachowanie byłoby zastanawiające.
A co dopiero ponad 3 proc. spadek? Sytuacja na rynkach także powinna była oddziaływać na notowania złota prowzrostowo. Skoro wszystkie rynki zareagowały zgodnie na obawy przed nawrotem recesji, to złoto powinno być chętnie kupowane i jeszcze mocniej pełnić rolę bezpiecznej przystani. Tłumaczenie, że teraz frank i jen stały się w ocenie inwestorów bezpieczną przystanią dla kapitału i w związku z tym złoto straciło swój blask, byłoby chyba trochę naciągane. Biorąc pod uwagę fakt, że w czwartek notowania złota w euro spadły aż o 5,6 proc., a we frankach o 5 proc., prawdopodobnie trop do rozwiązania „złotej” zagadki leży więc w zachowaniu tych walut. Obie mają ostatnio jedną cechę wspólną – dynamicznie się umacniają i być może ta tendencja będzie bardziej trwała. Inwestorzy, którzy kupowali złoto za euro i franki mają więc mocne powody, by tego kruszcu się teraz pozbywać. To jednak wcale nie musi oznaczać, że złoto będzie nadal silnie tanieć. Przecież mocne euro to słaby dolar, zaś słaby dolar sprzyja wzrostowi notowań złota. A wszelkie anomalie, takie jak jednoczesne umacnianie się dolara i wzrost cen złota lub sytuacja, z jaką mieliśmy do czynienia w czwartek, czyli osłabienie dolara
i spadek cen złota, mają to do siebie, że nie trwają zbyt długo.
Źródło: Gold Finance