Tam mieszkam: Węgry

Na północnym wschodzie kraju bywają wsie ze 100-proc. bezrobociem, na południu czuć już energię Bałkanów, tak różną od węgierskiej melancholii. O kraju, który właśnie sprawuje przewodnictwo w Unii, a który Unia nierzadko krytykuje rozmawiamy z Jerzym Celichowskim, dziennikarzem od 15 lat mieszkającym w Budapeszcie. 



Malwina Wrotniak, Bankier.pl: W Unii tak samo długo, jak Polska, od Zachodu w podobnej odległości jak Polska – czy Węgry to dziś „porządny”, europejski kraj?

Jerzy Celichowski vel. Jeż Węgierski: O Węgrzech nie pisze się ostatnio najlepiej. Jeszcze przed ostatnimi kwietniowymi wyborami kraj kojarzył się głównie z kryzysem ekonomicznym, w który jeszcze przed kryzysem światowym wtrącili go beztrosko szastający pieniędzmi socjaliści. Prawicowy Fidesz, który wybory miażdżąco wygrał i ma większość absolutną w parlamencie, zszokował międzynarodową opinię publiczną szeregiem posunięć. Zrezygnował ze współpracy w MFW, wprowadził specjalny podatek kryzysowy dla wybranych, zdominowanych przez inwestycje zagraniczne, sektorów gospodarki, wprowadził restrykcyjną ustawę medialną oraz de facto znacjonalizował OFE. W trakcie prezentacji programu prezydencji w Parlamencie Europejskim premier Orbán musiał głównie odpowiadać na zarzuty związane z ustawą medialną. W tak fatalnej atmosferze ginie zupełnie fakt pozytywnego przyjęcia programu prezydencji czy też niedawno wprowadzonego obniżenia podatków.

No właśnie – przewodnictwo w Unii. Do lipca Węgrzy pełnią rolę, którą Polakom przyjdzie pełnić w drugiej połowie roku. Czy ten fakt znajduje wyraz na ulicach Budapesztu?

Można powiedzieć, że tego w zasadzie w ogóle na ulicach nie widać. Na paru budynkach rządowych czy też na gmachu dworca lotniczego znajdują się stosowne plansze, ale poza tym wizualnie prezydencja jest niezauważalna. Spotkania w ramach prezydencji mają miejsce w pięknym pałacu w Gödöllő, znajdującym się pod Budapesztem. Dojechać tam można z lotniska autostradami i dlatego nie ma nawet łączącego się zwykle z wizytami zagranicznych delegacji zamykania ulic, mimo że wielu się tego obawiało. Warto dodać, że wyremontowano parę odcinków drogi z lotniska znajdujących się w gorszym stanie i kilka ulic w śródmieściu, po których poruszają się goście przyjeżdżający tu z okazji prezydencji. 

Niedawno żona ministra Sikorskiego, Anne Applebaum, porównywała dzisiejsze Węgry do Białorusi. W kraju, za rządów premiera Orbana, atmosfera wrze bardziej niż dotychczas?

Podział społeczeństwa węgierskiego na dwa obozy jest głęboki. Nie jest on świeżej daty, wyraźnie widać go już od jakiś dziesięciu lat. Mniej lub bardziej regularne demonstracje, nierzadko zdominowane przez skrajną prawicę, miały miejsce za rządów socjalistów, w latach 2002-2010. Ich kulminacją były zamieszki na jesieni 2006 roku, w trakcie których zdobyto gmach telewizji i odbywały się walki z policją. Obecnie jest chyba spokojniej. Odbyło się parę demonstracji przeciw ustawie medialnej – największa z nich liczyła 10 tys. uczestników – ale ich atmosfera była pokojowa, o zamieszkach nie ma mowy. Ciekawym jest fakt, że demonstracje te organizowane są nie przez partie opozycyjne, ale na Facebooku. Poparcie dla rządu utrzymuje się przy tym na stosunkowo wysokim poziomie.

Podobno są przecież i powody, dla których Budapeszt porównywać można do bardzo europejskich miast. Chociażby Amsterdamu.


Tak – podobieństwo tkwi w rozwijającej się kulturze rowerowej. Coraz więcej ludzi porusza się na rowerach, choć to jeszcze daleko nie Amsterdam. Od lat organizowane są tutaj wiosenne i jesienne masy krytyczne. Jedna z nich zgromadziła 80 tys. uczestników i podobno była największa na świecie. Aktywnie działa organizacja rowerzystów lobbująca o zwiększenie sieci ścieżek rowerowych i poprawę ich jakości. Stosowne ministerstwo sponsoruje sezonowe kampanie pt. Na rowerze do pracy. Coraz więcej jest sklepów i warsztatów rowerowych. Poruszanie się na rowerze jest zdecydowanie cool.

Widzi Pan to codziennie na ulicach stolicy, ale gdyby miał znaleźć miejsce dla siebie w innej części tego kraju – którą by polecił?

Specyfiką Węgier jest dominująca pozycja Budapesztu, następny w kolei Debreczyn jest dziesięć razy mniejszy. Życie wielkomiejskie jest tylko w Budapeszcie, nie ma on porównywalnej alternatywy. Jeśli jednak miałbym wybierać, to zdecydowałbym się na Pecz. Miasto jest ładne, w zeszłym roku było europejską stolicą kultury. Wszędzie widać charakterystyczne wyroby lokalnej fabryki ceramiki Zsolnaiego. W samym centrum miasta znajdują się groby chrześcijańskie z trzeciego wieku. Są pozostałości okresu tureckiego. Ale Pecz to nie tylko zabytki. Miasto leży na południu kraju i odczuwa się tam już energię Bałkanów, tak różną od węgierskiej melancholii. Warto też wspomnieć, że tuż obok mieści się wioska Villány, gdzie wyrabia się najsłynniejsze na Węgrzech czerwone wina.

Wracam jeszcze na moment do stolicy, bo nie mogę się oprzeć, by nie zapytać: Buda czy Peszt? 

Peszt i Buda, zwłaszcza jej część na wzgórzach, to dwa światy. Peszt mimo swoich eleganckich kwartałów jest bardziej ludowy, Buda to domena klasy wyższej. Przywiązanie do jednej z tych części Budapesztu, a pamiętajmy, że zjednoczono je dopiero w drugiej połowie XIX wieku, jest często elementem tożsamości. 

Sam mieszkam w Peszcie, w dodatku w samym śródmieściu, i bardzo to lubię. Wszędzie jest blisko, nie tracę czasu na dojazdy, bo poruszam się najczęściej na piechotę lub rowerem. Choć rozumiem i tych, którzy wolą Budę, jest tam masa przepięknych miejsc.

Za to jeśli dzielnica, to Siódma. Tę wybrał Pan na miejsce zamieszkania. Jakie to miejsce?

Siódma dzielnica to jedna z najmniejszych śródmiejskich dzielnic Budapesztu. Dla osób nieznających Budapesztu zlewa się z sąsiednimi szóstą i ósmą – podobne, często zapuszczone, kamienice, wąskie uliczki, miejska ciasnota. A jednak siódma dzielnica się różni. Przed wojną mieszkało tu dużo biedniejszych Żydów – zamożniejsi mieszkali w naddunajskiej trzynastej dzielnicy – w czasie wojny było tutaj getto. Do dziś widać ślady tej przeszłości, są tu synagogi, koszerne restauracje, sklepy czy hotel, a jak ktoś wie gdzie szukać, to znajdzie i rytualną mykwę. Funkcjonującą, bo do dziś mieszka tu trochę Żydów, w tym i widoczni ortodoksi. 

Dla budapeszteńczyków ważniejsze są chyba bardzo popularne puby mieszczące w się ruderach przeznaczonych pierwotnie do rozbiórki, ale stojących do dziś w wyniku społecznej kampanii o zachowanie zabytkowego charakteru dzielnicy. Puby otwiera się za grosze, wystrój to raczej efekt kreatywności właściciela, niż pracy drogiego projektanta. Co roku otwiera się parę nowych, a zamyka kilka starych. Ale i tak wszystkie są zawsze pełne.

Skoro jest modnie, to pewnie i drogo. W innych dzielnicach byłoby taniej?

W śródmieściu siódma dzielnica jest jedną z biedniejszych i tańszych. Rzecz jasna istnieją jeszcze tańsze blokowiska oddalone od śródmieścia, ale to inna kategoria. Znaleźć droższe miejsce do mieszkania niż siódma nie jest trudno. Elegantsze części szóstej dzielnicy, naddunajska trzynasta, cała piąta czy nowe części dziewiątej oferują lepszy adres, nie mówiąc już o budańskich willach czy też mieszkaniach na wzgórzu zamkowym. 

Jak często opuszcza Pan tamte rejony i pojawia się w Warszawie?

Warszawę odwiedzam dwa-trzy razy do roku. 

Wobec możliwości porównywania –którą ze stolic postrzega Pan jako droższą, nie tyle dla turystów, co do życia?


Takie porównania są trudne, bo koszty są porównywalne. Turysta, który zatrzymał się w hotelu i je w restauracjach, pewnie wielkiej różnicy nie zauważy. Może tyle, że w Budapeszcie łatwiej jest znaleźć niedrogie jadłodajnie. 

Mieszkając na stałe zauważy się, że żywność jest droższa w Budapeszcie. Jeszcze niedawno natomiast sporo tańsze były tutaj mieszkania. Warto pamiętać, że do niedawna zarobki w Polsce też były niższe, dzięki czemu relatywnie Budapeszt mógł wydawać się droższy dla Polaków odwiedzających miasto jako turyści. 

Mówiąc o pieniądzach, proszę cofnąć się pamięcią o kilka miesięcy. Czy w tym czasie przeciętnemu Węgrowi sporo ubyło z portfela? 

Jeszcze do niedawna dużo było zaciskania pasa, w tym jednak roku portfele Węgrom spęczniały. Rząd wprowadził jednokluczowy podatek osobisty na poziomie 16 procent. Ponadto wprowadzono znaczącą ulgę podatkową na dzieci, rosnącą progresywnie z ich liczbą. Dwójka-trójka dzieci przy przeciętnych zarobkach oznacza, że nie płaci się w ogóle podatku. Najbardziej zyskują najlepiej zarabiający, osoby o niższych dochodach zmiany odczuwają w dużo mniejszym stopniu.

W trudnym momencie każdej gospodarce przydadzą się nowe inwestycje. Co się teraz buduje najintensywniej?

Jedną z większych inwestycji jest fabryka Mercedesa budowana obecnie w Kecskemét. Decyzja o jej powstaniu zapadła jeszcze przed wybuchem kryzysu, a Mercedes się z niej nie wycofał. Wszędzie widzi się inwestycje infrastrukturalne finansowane z pieniędzy unijnych. Sam rząd deklaruje chęć wspierania rozwoju miejscowych małych i średnich firm.

Biorąc pod uwagę lokalizację nowych projektów widać, że Węgry są dziś mocno zróżnicowane – gospodarczo, technologicznie, infrastrukturalnie?

Gospodarczo Węgry są zróżnicowane. Bardziej rozwiniętą, zamożniejszą jest część zachodnia. Tam mieści się na przykład przemysł samochodowy, który ulokowany jest poza Budapesztem. Największe obszary biedy mieszczą na północnym-wschodzie. Bywają tam wsie ze stuprocentowym bezrobociem i miejscowości, gdzie największym pracodawcą jest miejscowy samorząd.

Sytuację w wielu miejscach dramatycznie pogorszyła jesień 2010 i pamiętna katastrofa ekologiczna, związana z wyciekiem toksycznej substancji z zakładów aluminiowych. Zdjęcia czerwonego szlamu obiegały cały świat. Dziś katastrofa zażegnana, temat odszedł w zapomnienie. Na świecie, a w samych Węgrzech? 

Na Węgrzech o temacie się wciąż mówi. Trwa usuwanie skutków zanieczyszczenia w dotkniętych wsiach. Zbudowano wokół nich wał ochronny. Do dziś organizowana jest pomoc dla ofiar katastrofy. Trwają też obecnie procesy o odszkodowania. Dotąd nie ogłoszono jednak raportu na temat przyczyn katastrofy. 

Co dzisiaj najbardziej doskwiera przeciętnemu mieszkańcowi tego kraju?

Na Węgrzech bardzo niski jest poziom zadowolenia z życia. Trudno spotkać kogoś usatysfakcjonowanego tym, co ma. Wciąż słychać porównania do poziomu życia w Niemczech czy w Austrii, w których Węgry wypadają źle. I tak wielu uważa, że należałoby im się więcej niż mają. To tak ogólnie bo w poszczególnych miejscach istnieją lokalne problemy. Na prowincji trudno o pracę. Rolnikom sen z oczu spędza wysoki poziom wód gruntowych niszczący uprawy. W miastach zanieczyszczone jest powietrze. I tak dalej. 

Przez tych ostatnich kilkanaście lat, jakie spędził Pan nad Dunajem, co zaskoczyło Pana na Węgrzech najbardziej? 

Najbardziej zaskoczyła mnie trwałość traumy historycznej traktatu z Trianon. Na mocy tego podpisanego w 1920 roku traktatu, jednego z serii umów kończących pierwszą wojnę światową, Węgry utraciły dwie trzecie swojego terytorium, a duże skupiska Węgrów znalazły się poza granicami kraju. Ta wielka trauma zdefiniowała politykę zagraniczną Węgier w okresie międzywojennym, doprowadzając do udziału w wojnie po stronie hitlerowskich Niemiec. W okresie socjalizmu o Trianonie nie mówiono, ale wraz z końcem ustroju temat powrócił. Mimo że od podpisania traktatu minęło dziewięćdziesiąt lat, stał się elementem głównego nurtu dyskursu politycznego, a i zwykli Węgrzy dają wyraz swojemu poczuciu krzywdy, umieszczając na samochodach naklejki z kształtem wielkich Węgier sprzed Trianon. 

Na co teraz czeka Pan na Węgrzech?

W polityce czekam jak będzie wyglądał proces uchwalania nowej konstytucji. W  gospodarce – jakie będą efekty wprowadzenia podatku kryzysowego dla wybranych sektorów gospodarki, przejęcia majątku OFE i obniżenia podatków osobistych. A jako budapeszteńczyk – kiedy skończą się uciążliwe remonty w śródmieściu i kiedy zakończy się budowa czwartej linii metra. 

Rozmawiała Malwina Wrotniak, Bankier.pl

Źródło: Bankier.pl