Przez zamieszki w Turcji mocno ucierpiała tamtejsza giełda. Ponieważ, w przeciwieństwie do Egiptu, Syrii czy Tunezji, Turcja to na rynkach kapitałowych gracz wagi ciężkiej, niepokojami bezpośrednio dotknięci będą polscy inwestorzy. A konkretniej 400 mln zł należących do nich i ulokowanych w funduszach akcji tureckich, prowadzonych przez pięć polskich TFI.
Z funduszami tureckimi sprawa jest o tyle kontrowersyjna, ponieważ były one jednymi z najlepiej zarabiających wśród całej gamy różnorodnych regionalnych i sektorowych funduszy w polskich TFI. Dlatego w tym roku dwa następne towarzystwa postanowiły uruchomić swoje tureckie maszynki do łatwego zarabiania pieniędzy. Pechowo na przełomie maja i czerwca w Turcji wybuchły zamieszki i wszyscy skuszeni profitami z „Nowej Europy” odczują to w swoich portfelach.
W marcu, gdy na rynku pojawił się kolejny turecki fundusz, pisałem do jednego z redakcyjnych kolegów, że Turcja jest najmocniej grzanym płynnym rynkiem świata od 2009 r. (nawet w egzotyce niepłynnych jest to ścisła czołówka). Otwieranie tam funduszu, gdy zaczyna się 5. rok hossy, to nic innego jak zwykły koniunkturalizm. TFI robią to tylko po to, żeby w reklamach bić po oczach wysokimi historycznymi stopami zwrotu. Gdy tąpnie na giełdach, ich klienci – miłośnicy tureckich aktywów – stracą najmocniej.
Wygląda na to, że wykrakałem, choć nie sądziłem, że impuls do przeceny wyjdzie z samej Turcji. Element politycznego ryzyka przegapili również zarządzający, którzy w swoich wypowiedziach rzadko wskazywali na to zagrożenie. Niezależnie od bandery każde zaangażowane w Turcję TFI grało za to na tę samą nutę: wysokie zyski firm, dobre wskaźniki makro, korzystna demografia, uzyskanie ratingu inwestycyjnego – kupuj!
Tylko nieliczni zachowali trzeźwe spojrzenie. Zarządzający jednego z największych TFI zapytany, czy jego firma odpali turecki fundusz, odpowiedział krótko: w Turcji jest za drogo. Niestety, takie profesjonalne podejście to rzadkość. Towarzystwa inwestycyjne dużo chętniej kierują się modą i historycznymi procentami, które lepiej wyglądają w reklamach niż w interesie klientów.
Mechanizmy są takie same jak przed załamaniem w 2007 r. W ofercie TFI najpopularniejsze były wtedy fundusze akcji amerykańskich i japońskich, czyli te, które ucierpiały pierwsze i najmocniej. Najwięcej nowych funduszy powstawało w sektorze nieruchomości, czyli tam, gdzie właśnie kończyła się kilkuletnia hossa. Dla inwestora, który uwzględnia cykle koniunkturalne, masowy wysp funduszy skierowanych do klienta detalicznego może być świetną wskazówką, aby trzymać się od danej branży lub regionu jak najdalej.
Jeszcze tydzień temu jeden z zarządzających TFI pisał: „Wyjście na region może być dobrym pomysłem, szczególnie jeśli popatrzymy na najbardziej atrakcyjną w tej części Europy Turcję. Kraj ten w dłuższym terminie ma ogromny potencjał, a korekta z początku roku została pokryta przez późniejsze wzrosty. Zyski tureckich spółek rosną, a rynek kapitałowy tego kraju jest dużo płynniejszy niż polski”. Komentarz nie wnosi nic nowego, ale timing jest wyjątkowo niefortunny.
Oczywiście wydaje się, że łatwo być mądrym po fakcie, a inwestorom, którzy skusili się na tureckie aktywa, należy współczuć i życzyć szybkiego odrobienia strat. Warto jednak z tych wydarzeń wyciągnąć wnioski i przy każdej następnej decyzji inwestycyjnej, zamiast o potencjale zyski, w pierwszej kolejności troszczyć się o poziom ryzyka. W przypadku egzotycznych funduszy tureckich jest on bardzo wysoki. Szczególnie dla osób, których analiza tematu zakończyła się na ulotce reklamowej.