The Next Big Thing – tylko gdzie?

Od wielu lat w branży płatniczej synonimem innowacyjności jest Turcja. Odkąd pamiętam, kiedy miałem okazję rozmawiać o jakichś nowych metodach płatności, albo innowacyjnych pomysłach marketingowych, na koniec prezentacji padało sakramentalne zdanie „… i zostało to właśnie wdrożone na rynku tureckim”.

W sumie nic dziwnego – Turcja to duży rynek, z ogromną populacją ludzi młodych, rosnącą grupą zamożnych mieszkańców miast oraz z bankami, które zaciekle konkurują o lojalność tej właśnie grupy klientów. Do tego jest to kraj, w którym płatności bezgotówkowe są obecne od lat siedemdziesiątych. Turcy mieli więc czas i środki, żeby zostać modelowym krajem płatniczych innowatorów.

Od jakiegoś czasu jednak – właściwie zanim sobie z tego sami zdaliśmy sprawę – zaczęliśmy mocno deptać im po piętach. Uświadomiłem to sobie podczas ostatniej konferencji na temat rynku płatności, zorganizowanej przez Związek Banków Polskich. Jeden z prelengentów pokazywał tam wyniki sondaży, na temat akceptacji przez konsumentów z różnych krajów takich nowinek, jak płatności zbliżeniowe. Siedzący koło mnie na widowni kolega zapytał: – no i co, jak sądzisz, przyjmą się u nas te zbliżeniówki? No cóż, zanim zdążyliśmy się zorientować, one już się przyjęły! Polska jest obecnie w ścisłej europejskiej czołówce jeśli chodzi zarówno o ilość kart NFC, ilość dokonywanych nimi transakcji, jak i różnorodność punktów handlowych, które te transakcje akceptują. Przeganiamy nie tylko stawianych, jak zwykle za przykład Turków, ale również bogate kraje zachodniej Europy, takie jak Francja, czy Wielka Brytania. Powoli zaczynamy celować w miejsce w światowym Top 3, chociaż na zajęcie pierwszego miejsca raczej nie pozwoli nam demografia.

Nie zdążyliśmy się przyzwyczaić do tej roli pioniera, a już inni zaczęli chcieć się od nas uczyć – pracując w MasterCard praktycznie co miesiąc mamy sesje „dzielenia się wiedzą” z kolegami z innych krajów, od bliskich, jak Niemcy po tak odległe, jak Argentyna.

Co po płatnościach zbliżeniowych? Widać już wyraźnie, że następnym celem branży płatniczej są płatności mobilne. Co prawda nie ma tu jeszcze jasności co do tego czym one właściwie są, a jedna z amerykańskich firm doradczych naliczyła co najmniej 5 różniących się definicji mobilnych płatności (czy SMS Premium to też płatności mobilne? trudno zaprzeczyć, bowiem w szerokim sensie owszem, są). Niemniej jednak widać już, że co najmniej w dwóch obszarach polski rynek płatniczy znowu będzie wśród pionierów: są to płatności zdalne i NFC. Te pierwsze, to możliwość zapłacenia za pomocą mobilnej aplikacji, SMSa czy komunikatu USSD, który wykorzystuje telefon, jako kanał komunikacji z centrum przetwarzania danych, na którym zapamiętany jest numer naszej karty płatniczej. Dzięki temu możemy zapłacić ze środków dostępnych na naszej karcie, bez potrzeby ładowania specjalnej portmonetki, przeznaczonej tylko do płatności komórką. Za co? W zasadzie nie ma ograniczeń, ale w pierwszej kolejności za parking, bilet autobusowy, doładowanie telefonu czy audiobooka, którego chcemy ściągnąć. Z kolei płatności NFC to po prostu karta zbliżeniowa zintegrowana z telefonem. Nie potrzebujemy dzięki temu osobnego plastiku – wyciągamy komórkę, zbliżamy, płacimy, gotowe. Zadziała w każdym punkcie, gdzie już dziś da się zapłacić zbliżeniówką. Oba te rodzaje mobilnych płatności dziś już w Polsce działają, a przyszły rok będzie pewnie czasem ich szybkiego rozwoju.
Żeby nie było tak optymistycznie – na wspomnianej konferencji ZBP wysłuchałem też innej prezentacji, która na temat innowacji w płatnościach patrzyła dużo bardziej sceptycznie. Można ją podsumować tak – fajnie tu sobie wymyślacie, tylko czy ktoś to kupi? Nie chodzi tu tylko o cenę, bo jeśli rozwiązanie się broni, to zawsze znajdą się tzw. early adopters, którzy zapłacą za bycie pionierami. A potem, kiedy już powstanie masa krytyczna, to i cena spada. Bardziej chodzi o prostotę działania, o przydatność danego rozwiązania w codziennym życiu. Musimy bowiem pamiętać – nie ma raczej szans żadna innowacja, która wymaga doktoryzowania się z inżynierii telekomunikacyjnej, albo ładowania na telefon skomplikowanych aplikacji, czy zapamiętywania długich kodów do dokonywania transakcji. Konsumentów interesuje generalnie to CO kupują a nie JAK płacą, więc jeśli będzie się od nich wymagać nauczenia się nowych skomplikowanych umiejętności, to machną ręką i wrócą do gotówki. Karty zbliżeniowe są tego najlepszym przykładem. Przykładamy kartę do czytnika, lampki się zapalają, gotowe! Nie trzeba się niczego nowego uczyć, więc rozwiązanie się przyjęło.

Z drugiej strony ważna jest przydatność w codziennych transakcjach – a codziennie płacimy za rzeczy prozaiczne tj.: jedzenie, bilet, parking, telefon. To wszystko wymaga zbudowania lokalnego ekosystemu płatności. Nie da się wprowadzić naprawdę istotnej dla konsumentów innowacji, siedząc w biurowcu w Dolinie Krzemowej i polegając tylko na umowach z globalnymi korporacjami. Dlatego zawsze ze sceptycyzmem traktuję prasowe doniesienia o kolejnym amerykańskim (lub japońskim, francuskim, niepotrzebne skreślić) wynalazku, który odniósł sukces na swoim macierzystym rynku. Skoro mamy globalną wioskę, to teraz na pewno automatycznie zdobędzie świat. Bez ciężkiej pracy na każdym lokalnym rynku tak się niestety zwykle nie dzieje. Chyba, że ktoś produkuje iPhone’y.

Na koniec, żebyśmy nie wpadli w samouwielbienie nad naszą innowacyjnością, jeśli ktoś chce zobaczyć coś naprawdę nowatorskiego w płatnościach bezgotówkowych, to powinien wybrać się za naszą wschodnią granicę. Połączenie wielkości rynku, ilości dobrych (a tanich) programistów, zajadłej konkurencji i – co tu dużo nie mówić – zamiłowania do błyszczenia gadżetami powoduje, że Rosja to rynek może chaotyczny, ale za to kipiący nowymi pomysłami na rozwiązania płatności. Tak więc – cieszmy się, że dzisiaj zdarza się, że inni chcą uczyć się od nas; ale jednocześnie nie zapominajmy o tym, żeby śledzić to co dzieje się na innych rynkach, również tych, na których na codzień się nie wzorujemy. The next big thing może się pojawić właśnie tam.

Źródło: