Wall Street przywitała Baracka Obamę wyprzedażą

Komentarz poranny Piotra Kuczyńskiego, Głównego Analityka Xelion. Doradcy Finansowi.

Zachowanie rynków amerykańskich było we wtorek wręcz zadziwiające. Amerykanie rzadko przejmują się tym, co dzieje się w Azji i w Europie, więc można było mieć nadzieję, że w dniu objęcia urzędu przez nowego prezydenta wykażą odrobinę optymizmu. Nie wykazali. Od początku sesji indeksy spadały, a po przemówieniu Baracka Obamy zaczęły spadać jeszcze szybciej.

Być może część graczy oczekiwała, że prezydent powie coś przełomowego, ale te oczekiwani były nierealistyczne. Takie przemówienia nie służą do przedstawiania realnych propozycji. Generalnie można powiedzieć, że Obama obiecał Amerykanom (podobnie jak Churchill kiedyś Anglikom) krew, pot i łzy. Uważam, że podkreślanie trudności i zapowiedź ich przełamania jest polityką rozsądną. Taki mówca jak Obama z łatwością mógł wygłosić super przemówienie, które wystarczyłoby na jedną sesję tylko co z tego? Liczy się to, co nastąpi, a już dziś sztab Obamy będzie obradował nad planem pobudzenia gospodarki. 

Rozczarowanie Wall Street mową prezydenta nie ma specjalnie znaczenia, ale istotne jest to, co doprowadziło do dużego spadku indeksów. Nie było to umieszczony w kalendarium raport kwartalny Johnson & Johnson – rynek odebrał go ze spokojem. Wyniki kwartalny był nieco lepszy od oczekiwań, prognozy nieco gorsze, ale nic niepokojącego w raporcie nie było, a kurs rósł. Gracze trawili informacje, które napłynęły w poniedziałek z Europy, kiedy to giełdy amerykańskie nie pracowały. Perypetie Barclays, a przede wszystkim Royal Bank of Scotland zmroziły amerykański sektor bankowy. 

Dobił ich raport firmy State Street (zarządzającej aktywami) Rynek dowiedział się, że ma ona niezrealizowane straty w wysokości 5,5 mld USD. Najgorsze było to, że były to straty wynikające z inwestycji na rynku pieniężnym. Rynek oceniał tę firmę jako zdecydowanie bardziej bezpieczną niż inne fundusze inwestycyjne. Tak duża strata (kurs akcji spadał o prawie 50 procent) pokazało, że nie ma bezpiecznych przystani i wszędzie można znaleźć olbrzymie straty. Pojawili się też analitycy obniżający rekomendacje dla banków (przede wszystkim dla JP Morgan Chase). Wells Fargo ma podobno o połowę obniżyć dywidendę. Jeden z analityków napisał, że Bank of America będzie musiał podnieść kapitał o 80 mld USD. 

Z całą pewnością bykom zaszkodził profesor Nouriel Roubini, który stwierdził, że straty instytucji finansowych wyniosą 3,6 biliona dolarów (3.600 mld) – oczekiwano wcześniej, że będzie to jeden bilion. Powiedział też, że uważa amerykański sektor bankowy za „niewypłacalny”. Akcje wszystkich banków gwałtownie traciły. Najmocniej Bank of America – blisko 30 procent. W sektorze wysokich technologii też znalazło się zgniłe jabłko. Intel zapowiedział, że obniża ceny procesorów (nawet o 40 procent). Czy można się dziwić, że indeksy gwałtownie spadały? 

Indeksy spadały bez chwili zatrzymania i to naprawdę robiło fatalne wrażenie. Indeks S&P 500 ma przed sobą znowu linię szyi wieloletniej formacji RGR (na 780 pkt.) i dołek z zeszłego roku w okolicach 740 pkt. Jeśli te wsparcia padną to analiza techniczna będzie zapowiadała spadek indeksu do 400 pkt. Wydaje się to kompletnie nierealne skoro za chwilę rząd amerykański uruchomi olbrzymie środki pomocowe, ale skala wtorkowej przeceny jat tak duża, że trudno nie brać pod uwagę tego, dramatycznego w swojej wymowie, rozwoju sytuacji. 

W Polsce wtorek był dla złotego kolejnym, bardzo złym dniem. Spadek kursu EUR/USD pozwalał na bezproblemowe prowadzenie u nas kursów walut na północ. Również dane makro nie mogły pomóc naszej walucie. Okazało się, że w grudniu inflacja PPI wzrosła mocniej niż tego oczekiwano (2,6 proc. vs. 2 proc.), a dynamika produkcji spadła też mocniej niż oczekiwano (4,4 proc. – oczekiwano spadku o 2 – 3 procent). Dane z listopada zweryfikowano w dół (z – 8,9 na – 9,2 procent). Nie były to dane tak złe jak te z Węgier czy Czech, ale były jednak na tyle złe, żeby można było kolejny raz potwierdzić, że gospodarka zwalnia szybciej niż tego oczekiwano. 

Poza tym prasa przynosiła informacje o kolejnych ministerstwach, w których zabrakło w zeszłym roku pieniędzy. „Dziennik” wyliczył, że w czterech ministerstwach zabrakło 5,7 mld złotych. Pozostaje pytanie: ile było tych niedopłat? To fakt, że ministerstwo finansów zawsze zamiata problemy pod dywan, przerzucając wydatki na kolejny rok, ale mam wrażenie, że tym razem tych przesunięć było wyjątkowo dużo. Jaki jest sens uprawiania takiej kreatywnej księgowości, dzięki której przesuwa się wydatki niezłego roku na rok kryzysowy? Przecież to jest proszenie się o kłopoty. Nic dziwnego, że złoty trak szybko traci. 

GPW zachowywała się we wtorek przed południem równie źle jak dzień wcześniej. Niby widać było, że indeksy naśladują ruchy swoich europejskich odpowiedników, ale spadek indeksów (po krótkim pobycie nad kreską) był u nas wyraźnie większy. W drugiej połowie dnia, przed rozpoczęciem sesji w USA, skala spadku naszych indeksów zrównała się z tymi na innych giełdach. Tak samo jak na innych rynkach przed rozpoczęciem sesji w USA WIG20 zaczął zbliżać się do poziomu poniedziałkowego zamknięcia. Potem było nieco gorzej, ale fixing zapewnił neutralne zamknięcie z małym obrotem. GPW po prostu czekała na Baracka Obamę. 

Wynik widzieliśmy wczoraj w USA. Wall Street przyjęła prezydenta gorzej niż fatalnie. To powinno wymusić u nas spadek indeksów na początku sesji. Potem może, a nawet powinno się zacząć polowanie na odbicie w USA (wyniki IBM i pomysły nowej administracji mogą to zapewnić), więc koniec sesji nie musi być tragiczny. Jednak nawet jeśli nie będzie zły to i tak sytuacja techniczna wygląda niedobrze. Jeśli skrajnie wyprzedany rynek nie chce odbijać, to jest to sygnał kontynuowania głębokiej bessy. 
 
Piotr Kuczyński
Główny Analityk
Xelion. Doradcy Finansowi                              
                                          
Źródło: Xelion. Doradcy Finansowi