Okoliczności, sposób oraz skutki złożenia rezygnacji przez członka rady nadzorczej mogą być zróżnicowane, ale prawie zawsze jest to zdarzenie mające wpływ na funkcjonowanie korporacji. W przypadku spółek ze znaczącym udziałem Skarbu Państwa sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana, czego przykładem głośne rezygnacje w PKN Orlen, PKO BP, czy PZU. Do dyskusji na ten temat zaprosiliśmy osoby od lat związane z rynkiem kapitałowym, w tym bohaterów głośnych rezygnacji. Oto jej uczestnicy:
dr hab. Aleksander Chłopecki – profesor w Instytucie Prawa Cywilnego UW,b. przewodniczący rady nadzorczej PZU;
dr Maciej Mataczyński – UAM, b. przewodniczący rady nadzorczej PKN Orlen;
dr Tomasz Siemiątkowski – adwokat, doradca ministra skarbu państwa, członek rady nadzorczej PKO BP;
Michał Szymański – członek zarządu PTE CU;
Moderatorem dyskusji był Andrzej S. Nartowski – prezes PID.
Andrzej S. Nartowski: – Otwieram dyskusję o prawnych, ale także pozaprawnych, skutkach rezygnacji z członkostwa w radzie nadzorczej. Do panelu zaprosiłem doborowe grono. Mec. Tomasz Siemiątkowski, prawnik z dorobkiem akademickim i praktyką w znanej kancelarii, jest dzisiaj także doradcą prawnym Ministerstwa Skarbu Państwa. Prof. Aleksander Chłopecki, także prawnik z dorobkiem akademickim i praktyką w znanej kancelarii, przewodniczył radzie nadzorczej PZU, organowi o skomplikowanej strukturze, aż złożył szeroko komentowaną rezygnację z tej funkcji. Dr Maciej Mataczyński, też nauczyciel akademicki, został wybrany z rekomendacji Skarbu Państwa przewodniczącym rady nadzorczej Orlenu, gdzie zasiadał jako członek niezależny. Kiedy pytałem jego kolegów z rady o tę niezależność, słyszałem w odpowiedzi: „Owszem, jest niezależny. Coraz bardziej”. Jego rezygnacja z tej funkcji miała niezaprzeczalnie także aspekty pozaprawne, wszak działo się to w trakcie podjętej przez Skarb Państwa próby usunięcia prezesa spółki, do czego wprawdzie doszło, ale później. To przyczynek do kwestii pozaprawnych skutków rezygnacji… Panowie Chłopecki i Mataczyński wystąpią tu w podwójnej roli: jako specjaliści komentujący temat i jako żywe casusy pięknych rezygnacji z rad nadzorczych. Wreszcie prezes Michał Szymański reprezentuje jednego z największych na polskim rynku inwestorów instytucjonalnych, więc ma – lub mieć powinien! – znaczny wpływ na obsadę funkcji niezależnych członków w radach nadzorczych spółek, w które Commercial Union PTE inwestuje. A jest tych spółek sporo. Zapraszam do dyskusji
Tomasz Siemiątkowski: – Na początku chciałbym zastrzec, że mam wprawdzie obecnie związki z resortem skarbu, ale wolałbym być spotrzegany tutaj jako prawniki komentator. Rezygnacja członka rady nadzorczej jest uregulowana w Ksh, ta regulacja rozwiązała problemy, które się jawiły na gruncie poprzednio obowiązującego Kodeksu handlowego. Przede wszystkim trzeba stwierdzić, że jeśli chodzi o wygaśnięcie mandatu – obowiązują tu identyczne przepisy jak w przypadku członka zarządu. Art. 369 i 370 Ksh są stosowane wprost do rady nadzorczej. Moim zdaniem, nie budzą wątpliwości trzy kwestie.
Po pierwsze, rezygnacja jest dopuszczalna i prawnie skuteczna w każdym czasie – pomijając już inne szczegóły, w tym np. płatności, uzasadniony lub nieuzasadniony charakter tej rezygnacji – i na pewno jej złożenie wywołuje skutek prawny.
Po drugie, nie ulega wątpliwości – a było wątpliwe na gruncie Kh – że wygaśnięcie mandatu wskutek rezygnacji następuje bez konieczności przyjmowania tej rezygnacji przez kogokolwiek.
Po trzecie, z jednostronnym charakterem rezygnacji wiąże się kwestia: do kogo ją składać? Na pewno jest skuteczna jeżeli dotrze do spółki – w taki sposób, aby spółka (czytaj zarząd) mogła się z nią zapoznać. Przy każdej z tych kwestii można by oczywiście mieć wątpliwości, ale to są sprawy zasadnicze na gruncie obecnych przepisów.
Do rezygnacji członka rady odnosi się bezpośrednio przepis Ksh, który odsyła do Kc, czyli stosuje się tu przepisy o wypowiedzeniu zlecenia przez przyjmującego. Sprowadza się to do regulacji, która stanowi, że przyjmujący zlecenie (czytaj członek rady nadzorczej) może w każdym czasie zrezygnować, czyli wypowiedzieć umowę zlecenia. Jeżeli natomiast świadczy swoje usługi – mówiąc w skrócie – odpłatnie, powinien to uczynić z ważnych powodów, a jeżeli to uczyni bez ważnych powodów, to spoczywać będzie na nim ewentualna odpowiedzialność odszkodowawcza. To jest stan prawny, który jest bezsporny i obecnie obowiązujący.
Andrzej S. Nartowski: – Profesor Chłopecki to żywy casus – był przewodniczącym rady nadzorczej jednej z najważniejszych polskich spółek, PZU, i to rady bardzo specyficznej. Na mocy starego układu jest tam czterech członków powoływanych przez SP, czterech przez Eureko i niezależny przewodniczący. Chciałbym przypomnieć, że cała awantura wokół PZU zaczęła się wtedy, gdy niezależny przewodniczący, był nim wtedy prof. Krzysztof Obłój, złożył rezygnację i zburzył tę misterną równowagę sił. Niedawno zrezygnował także kolejny niezależny przewodniczący, prof. Chłopecki. Można było wtedy usłyszeć, że gdzie jest Skarb Państwa – tam nie ma miejsca dla niezależnych członków rad nadzorczych…
Aleksander Chłopecki: – Stwierdzenie, że tam gdzie Skarb Państwa jest akcjonariuszem, szczególnie dominującym, tam nie ma miejsca dla niezależnego członka rady – to nie tyle moje zdanie, a jeśli już, to ujęte w formule ironicznej – to raczej moje przekonanie, które jest rezultatem wielokrotnych rozmów z decydentami obecnie reprezentującymi Skarb Państwa.
Generalnie, rezygnacja z funkcji w radzie nadzorczej zawsze jest jakąś porażką i nigdy nie jest czymś, czym można się chlubić. Zacznę jednak od sporu z dr. Siemiątkowskim. Nie zgadzam się z tezą, że są wyraźnie określone reguły odpowiedzialności w przypadku rezygnacji, oparte na przepisach dotyczących umowy zlecenia (bodaj art. 746 Kc). Zacznijmy jednak od art. 750 Kc, który mówi, że do umów o świadczenie usług nie objętych innymi przepisami, stosuje się przepisy o umowie zlecenia. Z kolei umowa zlecenia mówi o wykonywaniu czynności prawnych na rachunek dającego zlecenie. Czynności członka rady nadzorczej nie są jednak czynnościami stricte prawnymi i w związku z tym, jeżeli można stosować te przepisy, to najwyżej odpowiednio, a poprzez tę odpowiedniość stosować je w związku z korporacyjnymi obowiązkami, do których w pewnych sytuacjach może należeć rezygnacja. Sytuacja nie jest tak prosta i oczywista jak wynika z wypowiedzi pana mecenasa.
Wniosek, jakoby bezpodstawna rezygnacja per se powodowała możliwość dochodzenia roszczeń odszkodowawczych, jest więc bardzo odważny. Moim zdaniem, jeżeli kiedykolwiek dojdzie do próby zastosowania – a nie słyszałem żeby doszło – tego przepisu, to jeśli sąd będzie próbował zaakceptować ten pogląd, to na pewno będzie patrzył na całokształt okoliczności i ważne powody. Jeśli nawet je zaakceptuje, to będą traktowane zupełnie inaczej: przez pryzmat stosunków korporacyjnych, a nie przez pryzmat usług wykonywanych na zlecenie.
Co do mojej roli „casusowej” – powołanie mnie na stanowisko przewodniczącego rady nadzorczej PZU zaproponował ówczesny minister skarbu państwa Jacek Socha, za zgodą Eureko. Muszę zaznaczyć, że nie byłem członkiem niezależnym w sensie formalnym, tak jak jest to w spółkach giełdowych. Od początku jednak przyjąłem, i publicznie to powiedziałem, że ja będę chciał być członkiem rady autentycznie niezależnym, którego rola polega na tym, żeby wykonywać swoje obowiązki w radzie i dbać o to, by wszelkie konflikty pomiędzy akcjonariuszami nie schodziły – na ile to jest możliwe – na poziom organów korporacyjnych spółki. Czyli mówiąc po prostu: jak muszą to niech się biją, ale spółka nie powinna tego odczuwać – na tyle, na ile może to zapewnić rada nadzorcza i zarząd. To była podstawowa wykładnia mojego postępowania. Tak rozumiałem swoją rolę jako przewodniczącego rady.
Moja postawa, także na początku rządów obecnej koalicji, spotkała się z akceptacją i rozsądnym przyjęciem. Uważam, że minister Andrzej Mikosz stronił od agresywnej walki z Eureko, ale jednocześnie tę walkę prowadził na tym froncie, na którym powinien – czyli procesowym, pomiędzy Skarbem Państwa a Eureko. Natomiast nie sprowadzał tej walki na poziom spółki. To co się zaczęło dziać w okresie późniejszym, było dokładnie zaprzeczeniem tego co uważałem za słuszne. Konflikt pomiędzy akcjonariuszami, z woli jednego z nich – mówiąc wprost: Skarbu Państwa – przeniósł się na poziom organów korporacyjnych, tzn. poziom zarządu, rady nadzorczej, a nawet dyrektorów. Niejednokrotnie próbowałem przekonać akcjonariusza większościowego, że ponieważ jestem polskim podatnikiem, znacznie bardziej byłbym szczęśliwy, gdyby mój kraj wygrywał wszystkie procesy na arenie międzynarodowej – żebym to nie ja musiał płacić odszkodowania, a w przypadku Eureko wypaść może po paręset złotych na głowę każdego obywatela.
Uważam, że w żadnym przypadku nie można było mnie uznać za stronnika Eureko i do końca pełnienia swojej funkcji takiej przemiany nie przeszedłem. A działo się coraz gorzej. Podejmowane przeze mnie kolejne próby moderowania nie doprowadzały do niczego. W gruncie rzeczy zacząłem się znajdować w sytuacji, kiedy nie z własnej woli zacząłem być postrzegany i być może nawet – w pewnym specyficznym sensie – sam zacząłem czuć się zwolennikiem Eureko (!?). Co odczuwałem jako dość absurdalną sytuację. Dlaczego? Znalazłem się bowiem w położeniu, gdy po jednej stronie miałem do czynienia z profesjonalistami – abstrahując od sposobu, w jaki Eureko stało się posiadaczem akcji PZU (mnie zresztą do dzisiaj dziwi w jaki sposób ta spółka osiągnęła autentyczny sukces stając się znaczącym akcjonariuszem PZU. Ale osiągnęła to – zaś pacta sunt servanda). Krótko mówiąc: znalazłem się w sytuacji, gdy po jednej stronie są profesjonaliści z Eureko, a po drugiej polityczni awanturnicy. Nie oceniam przy tym negatywnie ludzi reprezentujących w spółce Skarb Państwa, to są w znaczącej części również profesjonaliści – może tylko za dużo tam było prawników, a za mało ekonomistów, ale w końcu i tak to nie oni są decydentami.
W pewnym momencie sprawa była jasna: wobec kompletnej niemożności realizowania funkcji niezależnego członka rady nadzorczej, nieskuteczności jakichkolwiek prób moderowania, poczucia zagrożenia, że akcjonariusze nie akceptują mojej roli i będą dążyli do odwołania mnie – paradoksalnie, na początku obejmowania tej funkcji, bardziej spodziewałem się tego ze strony Eureko – zdecydowałem się na złożenie rezygnacji. Złożyłem jednocześnie pewne oświadczenie do KNF i wyraźnie zaznaczyłem, że nie jest ono przeznaczone do upublicznienia.
Wrócę jeszcze do przywołanych przepisów o umowie zlecenia – to jest kompletnie niezastosowalne do realiów funkcjonowania rady nadzorczej. W spółce zbiegają się tysiące różnych interesów, ale są też konkretni ludzie, są pewne obowiązki osobiste, które można wykonywać lub nie. Jest też – co może niestety zabrzmieć dla niektórych zabawnie – poczucie godności, czy poczucie przydatności. Z tego punktu widzenia nie można przecież stwierdzić czy dobrze wykonuję usługę na mocy umowy zlecenia, czy też nie.
I jeszcze pointa: możemy tworzyć sobie różne regulacje, bywają one lepsze lub gorsze, ale tak naprawdę niczego one nie załatwią. Poruszamy się bowiem w środowisku ludzi, którzy albo obdarzeni są pewną kulturą korporacyjną, osobistą również, albo też nie. I gdyby istniał faktycznie niezależny członek rady nadzorczej – to nie ma innego wyjścia: albo większość akcjonariuszy musi zaakceptować pewne reguły gry w ramach korporacyjnej przyzwoitości, albo taki członek rady niech przestanie się wygłupiać i od razu składa rezygnację. Bo i tak nie zrobi nic konstruktywnego, najwyżej sobie posiedzi na posiedzeniach, a po pewnym czasie i tak zrobi to co musi – mniej lub bardziej ostentacyjne wyjście z rady nadzorczej.
Andrzej S. Nartowski: – Na marginesie ewentualnego odszkodowania dla Eureko i wspomnianej przez prof. Chłopeckiego sytuacji polskiego podatnika. Proponowałem kiedyś, aby uprościć sprawę i wprowadzić w Polsce podatek pogłówny – po 1 tys. zł na obywatela i nazwać go podatkiem emiliańsko-kamelańskim… Teraz zabierze głos dr Maciej Mataczyński, jeden z weteranów „Bitwy o Orlenino”.
Maciej Mataczyński: – Zgadzam się z refleksją, że fakt rezygnacji członka rady wywołuje mieszane uczucia, przy czym trzeba to jednak rozpatrywać w kategoriach porażki. Ale z takiej porażki mogą wyrosnąć jakieś dobre owoce, czegoś się można nauczyć. Do rady PKN Orlen zgłoszony byłem przez Skarb Państwa, ze statusem członka niezależnego, co samo w sobie już może być uznane za pewną anomalię – jestem bowiem nauczycielem akademickim i nie byłem politycznie związany w żaden sposób z żadnym z ugrupowań rządzących. Zgodziłem się na tę propozycję, którą złożył mi dominujący akcjonariusz, a po paru miesiącach zostałem przewodniczącym tejże rady.
Po pewnym czasie Skarb Państwa zaczął dążyć do zmian w zarządzie, z którymi się nie zgadzałem. A już radykalnie nie zgadzałem się z momentem tych zmian. Chciałbym przypomnieć, że był to okres finalizowania nabycia przez spółkę akcji litewskiej rafinerii Mażejkiu Nafta. W niezwykle trudnej sytuacji geopolitycznej, abstrahując już od tego, że była to największa polska inwestycja zagraniczna w historii. Byliśmy też wtedy konfrontowani z szeregiem przypadkowych i mniej przypadkowych zdarzeń i ogromną niechęcią polityczną ze strony Rosji – naszego największego dostawcy surowców energetycznych.
Dążyłem do wypracowania akceptowalnego dla wszystkich kompromisu – w największym stopniu w odniesieniu do Skarbu Państwa. I praktycznie ten cały, dość krótki, okres przewodniczenia poświęciłem na tego typu działania. Prowadziłem liczne rozmowy, których celem było wypracowanie formuły akceptowalnej dla akcjonariuszy i dobrej dla spółki. Niestety, nie udało się wypracować tego kompromisu i zdecydowałem się na złożenie rezygnacji – m.in. dlatego, żeby nie głosować przeciw uchwałom rady. Jako przewodniczący miałem przecież możliwość blokowania decyzji – moją rolą było zwoływanie posiedzenia, wyznaczanie porządku obrad. Miałem w związku z tym poważny konflikt – nazwijmy to – sumienia. Mówiąc wprost: zastanawiałem się czy powinienem zrobić jakikolwiek ruch, o którym wiem, że przybliży decyzję uważaną przeze mnie za złą dla spółki. A miałem też świadomość, że wyczerpałem możliwości doprowadzenia do takiego kompromisu, który uważałbym za możliwy do zaakceptowania. No i ostatecznie uznałem, że nie wolno mi wykonywać żadnego ruchu, czyli np. zwoływać posiedzeń rady. Złożyłem rezygnację, a wraz nią oświadczenie o powodach tej decyzji.
To oświadczenie odbiło się dość szerokim echem – wiele osób bardzo mnie za to krytykowało. Dlaczego? Tu jest różnica pomiędzy moją sytuacją a sytuacją prof. Chłopeckiego, bowiem moje oświadczenie było upublicznione i ukazało się w raporcie bieżącym spółki. Napisałem je z trzech podstawowych powodów.
Po pierwsze, nie chciałem, żeby moja decyzja była źle interpretowana. Uważałem, że akcjonariusze mają prawo wiedzieć jaka jest sytuacja w spółce – było wówczas dużo spekulacji na ten temat, ale nie było żadnej publicznej informacji o sytuacji w spółce.
Po drugie, znajdowaliśmy się w wtedy w konkretnej sytuacji geopolitycznej i taka rezygnacja bez wyjaśnienia mogła być bardzo różnie interpretowana.
Po trzecie, w momencie gdy spółka ma szereg innych trudnych spraw do rozwiązania, nie chciałem w ramach prywatnych rozmów odpowiadać na pytanie: co się stało, że zostałeś zmuszony do ustąpienia? Tymczasem była to moja decyzja, wynikająca z poczucia niemożności służenia dobru spółki tak, jak ja je wówczas spostrzegałem.
Jeszcze kilka słów na temat technicznej strony rezygnacji. Złożyłem rezygnację ze stanowiska przewodniczącego rady nadzorczej, rozumiejąc, że jest to jednocześnie rezygnacja z funkcji członka rady. W PKN Orlen sytuacja jest jednak o tyle specyficzna, że przewodniczącego rady wybiera walne zgromadzenie, i przez parę dni były nerwowe pytania z różnych stron, czy to była rezgnacja tylko ze stanowiska przewodniczącego i pozostaję nadal członkiem rady nadzorczej, czy też jest to rezygnacja totalna. A w mojej intencji była to oczywiście rezygnacja całkowita. Chciałbym więc przy okazji zwrócić uwagę na problem prawny w takich przypadkach, który wcale nie jest banalny, może bowiem – poprzez nieprecyzyjne sformułowania – wprowadzić wiele zamieszania.
Andrzej S. Nartowski: – Michał Szymański reprezentuje fundusz emerytalny, jeden z największych na rynku. Macie mnóstwo akcji i okazji do obsadzania rad nadzorczych. Jak patrzycie z punktu widzenia waszych interesów na te zamieszania, które skłaniają członków czy przewodniczących rad do składania rezygnacji?
Michał Szymański: – Z punktu widzenia zarządu PTE postrzeganie sytuacji w radach nadzorczych jest zdeterminowane dwoma głównymi kryteriami. Po pierwsze, rada powinna działać w interesie spółki i akcjonariuszy. Co z kolei powinno determinować zachowania poszczególnych członków rad. Po drugie, członkowie rad powinni działać zgodnie z wyznawanymi przez siebie zasadami profesjonalizmu. To określa ramy pewnych zachowań, które są uznawane za dopuszczalne, bądź też wychodzą poza nie.
Nasze doświadczenia zbudowane są generalnie na dwóch najbardziej typowych sytuacjach na rynku kapitałowym. Z jednej strony jest to uczestnictwo tzw. niezależnych członków w radach spółek, gdzie istnieje inwestor stategiczny. To on wybiera własnych członków rad nadzorczach – na co nasz wpływ jest ograniczony bądź żaden. Ale są też członkowie niezależni, którzy stanowią mniejszość w radzie. Z drugiej zaś strony mamy do czynienia ze spółkami o rozproszonym akcjonariacie, gdzie de facto wszyscy członkowie rady reprezentują nie konkretnego akcjonariusza, lecz wszystkich. Obydwa te przypadki mają swoje konsekwencje dla zjawiska rezygnacji członków rady nadzorczej.
W polskich realiach życia gospodarczego najczęściej spotykanym problemem, jeśli chodzi o rady nadzorcze, jest traktowanie członkostwa w tych gremiach jako swego rodzaju synekury. W związku z tym, zdecydowanie częstszym przypadkiem jest całkowita bierność niż – jakkolwiek by jej nie zdefiniować – nadaktywność członków rad. Tak jest zwłaszcza w spółkach Skarbu Państwa. Tymczasem my oczekujeny od członków rad aktywności, wyznaczanej podanymi wcześniej ramami. W przypadku członków niezależnych w radach spółek posiadających akcjonariusza strategicznego, możliwość ich działania jest ograniczona – tym chociażby prostym faktem, że stanowią oni mniejszość. Od nich oczekiwalibyśmy dołożenia należytej staranności, tak aby ich działania były na tyle aktywne, a ich zaangażowanie na tyle solidne, iż mają poczucie, że zrobili to co do nich należało – także w sytuacji być może trudnej.
Jeśli zaś te działania nie przynoszą należytych skutków, to siłą rzeczy niezależni członkowie rad muszą się zdecydować co robić dalej. Ich możliwości działania się wyczerpały – stanowią przecież mniejszość w radzie i nie decydują. W takiej sytuacji mogą poddać się i tylko brać regularnie wynagrodzenie – jasne jest jednak, że w takim przypadku pozytywnie spostrzegane może być tylko złożenie rezygnacji. Szczególnie jeśli wystąpią w charakterze whistleblowera, komunikując rynkowi, że w spółce nie dzieje się najlepiej i pokazując innym akcjonariuszom tenże fakt. To dotyczy sytuacji, gdy akcjonariusz dominujący nie bierze pod uwagę zdania pozostałych. Tu dochodzimy do drugiego elementu – interesu spółki i akcjonariuszy. Nie mówimy przy tym oczywiście o rezygnacji z mało istotnych powodów, sprawiającej za to spółce potencjalnie – pośrednio czy bezpośrednio – dużo kłopotów. Należy przecież pamiętać, że wybór nowego członka rady nadzorczej wiąże się z pewnym wysiłkiem dla spółki, są tu też wymierne koszty po stronie akcjonariuszy.
W przypadku akcjonariatu rozproszonego nasz wymóg dokładania należytej staranności czy odpowiedniego wysiłku – zarówno jeśli chodzi o długotrwałość czy intensywność działania – jest wyższy. Może oczywiście pojawić się grupa osób, tworzących w radzie większość, która może działać niezgodnie z interesem akcjonariuszy spółki. Niemniej nawet w takiej skrajnej sytuacji, obecność niezależnego członka w radzie jest bardzo wskazana – choćby po to, by prowadzić w należyty sposób sprawy związane z komunikowaniem się z rynkiem, co mogłoby umożliwić ewentualne przeciwdziałanie nieprawidłowościom.. W takiej sytuacji rezygnacja członka rady nadzorczej jest obarczona znacznie większym ryzykiem, bo jeśli doszłoby do rezygnacji znacznej części członków rady w krótkim czasie, to – siłą rzeczy – przy rozproszonym akcjonariacie powołanie nowego składu rady byłoby trudniejsze. W takich przypadkach może więc dojść do paraliżu możliwości działania rady. Wtedy efekt whistleblowing lepiej żeby był osiągany innymi metodami niż rezygnacja.
Andrzej S. Nartowski: – Skarb Państwa niedawno zażądał od kandydatów do rady nadzorczej, by składali oświadczenia, iż swoją rezygnacją nie doprowadzą do sytuacji, w której rada utraci zdolność podejmowania decyzji. Jest to stanowisko zrozumiałe, w pełni je podzielam. Rzecz w tym, że sformułowano je w związku z rezygnacją prof. Jerzego Osiatyńskiego, bardzo surowo ocenioną przez Skarb Państwa. Swoją drogą, kiedy mnie poproszono, abym a vista skomentował rezygnację prof. Osiatyńskiego – powiedziałem, że prowadzi ona do zubożenia wiarygodności spółki. To pozaprawny skutek rezygnacji.
Tomasz Siemiątkowski: – Chciałbym od razu wyraźnie stwierdzić, że rezygnacja prof. Osiatyńskiego nie spowodowała żadnej obstrukcji w możliwościach działania rady nadzorczej PKO BP. Wątpliwości mogły wynikać z tego, że ponieważ nie byliśmy stuprocentowo pewni jakie skutki to spowoduje, dlatego zadaliśmy pytanie w tej sprawie autorytetom – profesorom Andrzejowi Szumańskiemu i Stanisławowi Sołtysińskiemu. Konkretnie pytanie brzmiało: czy wyjście prof. Osiatyńskiego z rady spowodowało spadek jej liczebności poniżej statutowego minimum? Chcieliśmy mieć pewność, jest to przecież spółka publiczna, a nie było do końca jasne, czy nie trzeba zwołać walnego zgromadzenia. Podobnie jak w przypadku np. zejścia z liczebnością rady poniżej minimum ustawowego, rezygnacja prof. Osiatyńskiego mogła spodować zejście poniżej minimum przyjętego uchwałą walnego zgromadzenia.
Byliśmy jednak przekonani, że rada może podejmować decyzje – przy czym pomiędzy momentem zlecenia tej opinii a momentem jej otrzymania nie było sytuacji, że stoimy przed jakimś dylematem, musimy podjąć jakąś uchwałę. Po otrzymaniu opinii wystarczyło ją otworzyć i przeczytać, że rada może podejmować decyzje, bo – zdaniem ekspertów – jeśli liczba członków rady spadła poniżej uchwalonego przez walne zgromadzenie minimum, to jest to po prostu wakat. Zauważmy, że jeżeli byśmy chcieli być całkowicie zgodni ze sztuką, to jeżeli liczebność rady jest określana widełkowo i wszystko ma być OK – za każdym razem kiedy walne zgromadzenie ustanawia skład rady, powinna być podejmowana uchwała w tej sprawie. I wtedy każda rezygnacja oznaczałaby, że rada nie może działać. To byłby absurd.
Druga kwestia: prof. Osiatyński zrezygnował w sposób nad wyraz dżentelmeński – poza jednym – zanim myśmy się o tym dowiedzieli, wcześniej pisał już o tym portal gazeta.pl, a przecież spółka musi komunikować rynkowi wszystkie zmiany w ramach obowiązku informacyjnego spółki publicznej. Natomiast brak osobistych komentarzy ze strony prof. Osiatyńskiego oznaczał – w moim rozumieniu – postąpienie w sposób bardzo profesjonalny.
Wrócę jeszcze na chwilę do kwestii prawnych – czy są jakieś negatywne skutki prawne rezygnacji członka rady nadzorczej? Dla spółki podstawowa uciążliwość polega na tym, że rezygnacja może doprowadzić do upośledzenia składu rady, czyli sprowadzenia go do postaci kadłubowej, co oznacza niemożność podejmowania decyzji. Zgadzam się też z tezą, że rezygnacja może prowadzić do zubożenia wiarygodności spółki. Przyznam, że jestem trochę przerażony tym co usłyszałem z ust prof. Chłopeckiego. Może niezupełnie to zrozumiałem, ale czy rzeczywiście rezygnacja członka rady bez żadnego powodu, w jakimkolwiek momencie, nie może skutkować jego odpowiedzialnością odszkodowawczą, bo to wcale nie wynika z Ksh?
Aleksander Chłopecki: – Ad vocem: To jest pytanie retoryczne. Moja wypowiedź dotyczyła jednak czegoś innego, a to jest nadmierny skrót myślowy. To nie jest taka prosta sprawa, że stosowanie przepisów o zleceniu jest ich stosowaniem bezpośrednio. Trzeba na tę kwestię patrzeć przez pryzmat obowiązków członka rady, które wychodzą poza obowiązki kontraktowe. Chodzi o obowiązki korporacyjne, a to oznacza nie tylko wykonywanie usługi, to oznacza obowiązki wobec akcjonariuszy, grup interesariuszy. Spłycenie tej kwestii do postaci: ja rezygnuję, to znaczy przestaję świadczyć usługi – jest według mnie niewłaściwe i przeciw temu protestuję.
Jeśli zaś chodzi o to, czy istnieje możliwość dochodzenia odpowiedzialności odszkodowawczej powiedziałbym tak: ona istnieje i wynika z przepisów Ksh, które mówią o działaniach na szkodę spółki. Ale w tym przypadku pytanie powinno być inaczej postawione, bowiem to nie jest tak, że bezzasadna rezygnacja powoduje odpowiedzialność odszkodowawczą. To jest inny ciężar dowodu. Trzeba więc zapytać tak: czy rezygnacja jest zasadna?; czy spowodowała szkody?; jakie to były szkody? Krótko mówiąc: trzeba do tego podejść od zupełnie innej strony.
Tomasz Siemiątkowski: – Usłyszałem odpowiedź, która mnie przerażenia pozbawia. Rzeczywiście posłużyłem się trochę skrótem myślowym – jasne, że się stosuje przepisy odpowiednio. Podtrzymuję natomiast tezę, że rezygnacja członka rady, która mogłaby wyrządzić szkodę spółce, a byłaby rezygnacją bez żadnych ważnych powodów,w kontekście art. 750 albo art. 746 Kc, może spowodować odpowiedzialność tegoż członka. Problem tylko w tym, kto ma ocenić ważność tych powodów i czy należy je ujawniać, czy nie? Jeżeli sięgniemy do Dobrych Praktyk 2005, czy projektu nowego dokumentu na ten temat, który jest w konsultacji publicznej, spotkamy tam zasadę, która się do tego samego sprowadza. Pytanie jest czy można? Moim zdaniem, można. Konsekwencje tego same z siebie są żadne, bo to nie jest formuła jakiegoś kontraktu, więc nie jest to też kwestia odpowiedzialności kontraktowej. Jeżeli ktoś, kto złoży takie oświadczenie, i ma ważny powód: nie zgadza się np. ze strategią spółki czy jej wieloma elementami – to oświadczenie to na pewno nie będzie pętać składającego je.
Zauważmy, że na mocy Ksh niemożliwe jest zrzeczenie się prawa do rezygnacji w ogóle, dlatego że Ksh odsyła do odpowiedniego stosowania przepisów o przyjęciu rezygnacji przyjmującego zlecenie, a rezygnujący członek rady jest traktowany w świetle tamtych przepisów jako ten, który wykonuje zlecenie, żeby nie powiedzieć „świadczący usługę”. Idąc interpreteacyjnie do końca – art. 746 Kc ma § 3, który stanowi, że nie można się z góry zrzec możliwości wypowiedzenia umowy zlecenia. To oświadczenie, składane przez nowo powołanego członka rady PKO BP miało więc bardziej aspekt psychologiczny i honorowy. Wchodzę do rady, mogę głosować przeciw, a ta deklaracja oznacza jedno: deklaruję, że nie będę robił obstrukcji. Podkreślę, że prof. Osiatyński nie robił żadnej obstrukcji w tej radzie. Poza sprawą przedwczesnej informacji w gazecie, jego zachowanie uważam za bardzo profesjonalne. Nie widzę w tym nic zdrożnego.
(…)
Maciej Mataczyński: – Moja rezygnacja nie miała charakteru politycznego, przynajmniej jeśli chodzi o stronę motywacyjną. Była spowodowana wyłącznie powodami gospodarczymi, interesem spółki. Miała natomiast konsekwencje polityczne – a to już inna sprawa. Chciałem się natomiast zgodzić z poglądem, że optymalnym rozwiązaniem dla spółek Skarbu Państwa byłaby ich prywatyzacja. Tu jesteśmy po tej samej stronie, ale zanim się to stanie – licząc kalendarzowo – pewnie po 2009 roku, trzeba będzie wtedy usiąść, popatrzeć, przygotować oferty. Mamy bowiem przed sobą dobre kilka lat takiego stanu jaki jest teraz. Tak czy inaczej, trzeba jednak podjąć próbę takich zmian, żeby nie było rozgrzanych linii telefonicznych pomiędzy spółkami a resortem skarbu na pięć minut przed głosowaniem na walnych zgromadzeniach.
Należałoby już teraz zastanowić się nad konstrukcją rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa i pomysłem systemowego rozwiązania tej kwestii, żeby skończyć z praktyką, że co trzy albo cztery lata jest tak, że na początku chcieliśmy dobrze, a wyszło tak jak zawsze. Powinien jednak być gromadzony pewien potencjał refleksji, pewne propozycje powinny być sformułowane – choćby po to, żeby nikt nie mówił, że takich propozycji nie ma. Kiedy resort skarbu obejmował Andrzej Mikosz były takie pomysły, niektóre bardzo interesujące, jak choćby pomysł sięgnięcia do środowisk akademickich przy szukaniu kandydatów do rad nadzorczych. A może np. powoływać w spółkach Skarbu Państwa rady dyrektorów, które – moim zdaniem – nadawałyby się idealnie do tych spółek. Jestem przekonany, że obojętne kto sprawuje władzę, w interesie całej gospodarki jest podejmowanie prób systemowych rozwiązań.
Aleksander Chłopecki: – Dla mnie nie ulega wątpliwości, że nasz rynek wygląda obecnie zupełnie inaczej niż np. w 2001 roku. I to zarówno jeśli chodzi o standardy etyczne – pewnych rzeczy już się praktycznie nie robi, albo spotyka rzadko, jak również w zakresie przestrzegania standardów corporate governance. Jeżeli spotka się spółkę czy osoby kompletnie ignorujące zasady dobrych praktyk, to jest to ich wybór, ale taka jest cena w przypadku miękkich regulacji.
Pozwolę sobie zaprotestować przeciwko traktowaniu mojej rezygnacji jako motywowanej politycznie. Podkreślam, że nie miała ona żadnych politycznych aspektów. Kiedy ministrem był Andrzej Mikosz, oceniałem działania ministerstwa skarbu wobec spółek jako w pełni profesjonalne. A kiedy przestało to być działanie profesjonalne – pod tą samą przecież koalicją – zrezygnowałem. Chyba że posłużymy się arystotelesowskim podejściem, zakładającym, że wszystko jest polityką. W przypadku dylematów związanych z rezygnacją nie nadużywajmy też określenia konflikt sumienia, powiedzmy raczej – konflikt profesjonalny.
Kolejna kwestia: było tu ciekawe spostrzeżenie – ktoś zapytał bowiem co właściwie mają robić pozostali członkowie rady po rezygnacji jednego z nich? Odpowiedź najprostsza to oczywiście stwierdzenie, że każdy ponosi odpowiedzialność za siebie samego. Uważam jednak, że problem jest szerszy i tak naprawdę dotyczy czegoś, co nie było nigdy uregulowane systemowo, a mianowicie – kogo w istocie reprezentuje członek rady nadzorczej? Praktyka jest taka, że reprezentuje tego, który mu ten mandat dał, czyli akcjonariusza dominującego czy strategicznego. Z drugiej jednak strony, zgodnie z przepisami, on w radzie reprezentuje siebie samego i spółkę. I członek rady musi się zobaczyć pomiędzy tymi dwoma, nie wyważonymi do końca, członami alternatywy. Czy coś z tym można zrobić? Można przecież powiedzieć tak: po co utrzymywać na siłę fikcję, czy nie lepiej stwierdzić po prostu, że jeśli mamy dominującego akcjonariusza to stosujemy prawo koncernowe, którego nota bene nie mamy, jednocześnie zaś to prawo koncernowe zabezpieczamy zagwarantowanymi uprawnieniami niezależnych członków rad nadzorczych? To jest propozycja systemowa, nad którą można by się poważnie zastanowić.
Michał Szymański: – Profesjonaliści w radach zawsze są potrzebni – cokolwiek by to nie znaczyło. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na inny aspekt sprawy – siłą rzeczy dyskusja skupiła się na stronie formalno-prawnej, natomiast przyczyny i konsekwencje rezygnacji członka rady są szersze, zwłaszcza w spółkach publicznych, ale nie tylko. To jest właśnie funkcja wysłania sygnału, że niezależny członek rady nadzorczej nie jest w stanie wykonywać swoich obowiązków i po prostu rezygnuje. Co bowiem może zrobić? Słać płomienne oświadczenia? Tu się jednak pojawia kwestia interesu spółki i interesu akcjonariuszy, bo w pewnych okolicznościach taka rezygnacja może nie być najlepszą strategią – może bowiem podrywać zaufanie do spółki, a w konsekwencji obniżać jej wartość dla akcjonariuszy.
Co do funkcji niezależnych członków rad, czyli obecności w radzie niezależnych par oczu, na pewno powoduje to, że taka rada staje się radą pełniejszą z punktu widzenia skuteczności nadzoru. Siłą rzeczy ścierają się w niej różne poglądy, jednak to nie osłabia efektywności rady, ale ją wzmacnia. W zarządzie spójność poglądów musi być daleko większa, by mógł on efektywnie działać. Zaś ciekawy temat do dyskusji, to pytanie: czy rada nadzorcza powinna dbać tylko o interes spółki – jak to jest w prawie, czy też interes spółki i akcjonariuszy? – co jest bardziej zgodne z modelem anglosaskim niż niemieckim, zwłaszcza w przypadku spółek o rozproszonym akcjonariacie.
Tomasz Siemiątkowski: – Doszliśmy wspólnie do wniosku, a przychodziłem tu z inną myślą, że warto jest jednak upowszechniać zwyczaj uzasadniania własnej rezygnacji. Analizując doniesienia prasowe o rezygnacji pana Mataczyńskiego zastanawiałem się, czy ja bym się na coś takiego zdecydował, czy raczej nie. Teraz patrzę na to już trochę inaczej.
Druga kwestia: jestem pewien, że znajdujemy się obecnie w bardziej cywilizowanym miejscu jeśli chodzi o standardy korporacyjne niż na przełomie wieków. Zgadzam się też z poglądem, iż sprawa rezygnacji członka rady wymaga przeanalizowania nie tylko w kontekście prawnym, ale i pozaprawnym – żeby uwzględnić różne aspekty: rynkowy, prawny, ale także mechanizmy samoregulacji czyli zasady dobrych praktyk.
Wychodzę też z przekonaniem, że Ministerstwo Skarbu Państwa jest troszkę inaczej odbierane z zewnątrz niż ja widzę je od wewnątrz. I z przekonaniem, że funkcjonowanie w sferze spółek publicznych – czy to w charakterze członków rad nadzorczych, czy zarządu, inspiruje do zróżnicowanych poglądów i konkluzji – stąd waga takich spotkań, gdzie mogą być one konfrontowane. Popieram oczywiście pogląd, że uchwalenie przez walne zgromadzenie liczebności rady nadzorczej to absurd.
I jeszcze kilka słów o wycofywaniu rezygnacji. Ten problem był „ćwiczony” niedawno w jednej z dużych spółek giełdowych. Rezygnacja została złożona, a po paru godzinach wycofana. A przecież trzeba czytać uważnie to co jest napisane: rezygnacja oznacza wygaśnięcie mandatu, czyli jeśli jest złożona z chwilą obecną – to mandat wygasa, a jeśli jest w niej określony termin – to mandat też wygasa, tyle że z terminem podanym w rezygnacji.