Andreas Rees, główny ekonomista banku UniCredit MIB, jak tylko przeanalizował wczorajsze dane o lepszych nastrojach wśród niemieckich inwestorów, za krzyknął z euforią: żegnaj recesjo, witaj koniunkturo! Naprawdę mamy za sobą tę kryzysową histerię?
Sytuacja w światowej gospodarce na pewno się poprawia. Ostatnio pojawiło się sporo danych świadczących o tym, że wydobywamy się z dołka. Mam tu na myśli nie tylko Stany Zjednoczone czy kraje Europy Zachodniej, ale także Polskę. Produkcja przemysłowa przestała u nas spadać, a od sierpnia być może zacznie rosnąć, jeśli nie wydarzy się w gospodarce nic niespodziewanego. Polska osiągnęła dno kryzysu w styczniu i lutym – mieliśmy wówczas najgorsze wskaźniki. I podobnie było na świecie – najgorszy był ostatni kwartał ubiegłego roku i pierwszy kwartał tego roku.
To znaczy, że nie będzie tej drugiej fali kryzysu jesienią, którą zapowiada większość ekonomistów?
Nie będzie. Czytając liczby, widzę, że odbiliśmy się od dna i zmierzamy w kierunku szybszego wzrostu gospodarczego. I w dodatku wcale nie jesteśmy zapóźnieni w stosunku do starej Europy czy Stanów Zjednoczonych – tam koniunktura poprawia się tak samo szybko jak u nas. Jeśli widzę, że rośnie produkcja przemysłowa, kończy się zastój w budownictwie i dwa ostatnie miesiące nie spada eksport, to mam niemal pewność, że na koniec roku możemy mieć nawet 1-1,5 proc. wzrostu PKB. Po prostu po analizie tych wszystkich danych, zarówno z Polski, jaki i świata, nie ma podstaw, by przypuszczać, że będziemy tkwili w kryzysie długie lata. Myślę, że w ostatnim kwartale tego roku urośnie nasz eksport, co oznacza, że z faktycznej stagnacji wejdziemy w fazę wzrostu gospodarczego.
Jak bumerang powraca wniosek, że Polacy są pasażerami na gapę korzystającymi z ogromnej pomocy państwa w USA i bogatej Europie. I tylko fart sprawia, że wyjdziemy z kryzysu, bo nasz rząd niewiele robi.
Gigantyczna pomoc rządu federalnego w Stanach przyspieszyła jedynie o jeden, może dwa kwartały wyjście z kryzysu w stosunku do krajów Europy. Amerykanie są bogaci, więc mogą sobie pozwolić na finansowanie takiej pomocy. Bo przecież trzeba ją potem spłacić. Dlatego moim zdaniem konsekwencje głębokiego angażowania się państwa w gospodarkę są daleko idące. Dlatego Polska jako kraj dużo uboższy nie mogła sobie pozwolić na wielkie subsydiowanie przez państwo poszczególnych gałęzi gospodarki. Tylko teoretycznie mogę sobie wyobrazić sytuację, że nasz rząd zwiększa deficyt, i tak już spory, i zaciąga olbrzymią pożyczkę, którą latami spłaca kosztem rozwoju kraju. Może postąpiłby tak rząd PiS pod wodzą Jarosława Kaczyńskiego. Oni gospodarkę traktowali z przymrużeniem oka i działali wybitnie populistycznie, zajmując się wojenkami _między sobą i politycznymi przystawkami. Ten rząd na szczęście podchodzi do gospodarki z większą refleksją i najpierw pomyśli, a potem zrobi.
Czasem mam wrażenie, że większa refleksja w wykonaniu tego rządu to niemówienie całej prawdy o gospodarce i ciągłe uśmiechy, podczas gdy nie ma się z czego śmiać.
Ekonomiści dobrze wiedzą, co jest prawdą, a co nie. Ja np. umiem czytać liczby i widzę na ich podstawie, w którym kierunku zmierzamy, i słowa kogoś z rządu nie są tu jakoś szczególnie potrzebne. Uważam, że minister finansów Jacek Rostowski robi dobrze, że nie panikuje, tylko uspokaja. Bo to działa na zasadzie samosprawdzającej się przepowiedni: jeśli politycy narzekają, przedstawiają czarne prognozy, to ludzie się boją i ograniczają konsumpcję. Kiedyś jedna z gazet przeprowadziła sondaż, który polityk jest największym pesymistą. Okazało się, że prezydent Lech Kaczyński był największym czarnowidzem, a minister Rostowski największym optymistą. Mam wrażenie, że dzięki takiej polityce, konsumpcja w Polsce drastycznie nie spadła, wciąż napędza naszą gospodarkę. Rząd nie jest od tego, by trąbić o tym czy o tamtym.
Gdyby rządził PiS, mielibyśmy festiwal narzekań i czarnowidztwa?
Nie wiem. Wiem tylko tyle, że ten rząd musi dziś sprzątać po Kaczyńskim i byłej minister finansów Zycie Gilowskiej, która w okresie prosperity obniżyła składkę rentową i pozbawiła budżet 20 mld zł. Gdyby tego nie zrobiła, Tusk i Rostowski mieliby z głowy ogromny problem i nie musieliby się dzisiaj martwić, czy wydrenować kieszenie podatników. To była skrajna nieodpowiedzialność ze strony PiS, bo obniżać składki można w okresie mniejszego wzrostu czy załamania gospodarczego, a nie w okresie boomu. Odprowadzanie mniejszych składek skończyło się tym, że państwo musiało wydać więcej na dotacje do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. I teraz rząd PO-PSL stoi przed trudnym dylematem: brać pieniądze na łatanie dziury w budżecie z podwyżki podatków czy z prywatyzacji.
I co wybiorą: podatki czy jednak prywatyzację? Bo wydaje się, że obrali kurs na prywatyzację. Chcą na niej zarobić do końca 2010 r. prawie 40 mld zł.
Ten rząd ma do wyboru dwa niepopularne społecznie wyjścia. Bo podwyższając podatki, narazi się wszystkim, którzy je płacą, a prywatyzując, zlikwiduje tysiące synekur, narazi się związkowcom i politykom. I droga prywatyzacji jest najbardziej słuszna, jeżeli chce się załatać dziurę w budżecie. Rząd, który sprawuje władzę w czasach kryzysu, nigdy wszystkich nie zadowoli. A prywatyzacja jest w sumie najmniej bolesną drogą do sukcesu w walce z kryzysem. Kwestią jest tylko metoda prywatyzacji, by zyskać jak najwięcej pieniędzy – najskuteczniejsza jest prywatyzacja poprzez sprzedaż spółki inwestorowi branżowemu i w dodatku strategicznemu. Zdecydowanie mniej skuteczna jest prywatyzacja przez giełdę, a jeszcze mniej – prywatyzacja pracownicza, którą forsuje wicepremier Waldemar Pawlak.