Wygrał ten, kto najmniej obiecał

Wydaje mi się, że polski wyborca staje się coraz bardziej racjonalny. Jeżeli ktoś mu obiecuje jakieś bardzo proste recepty, to wcale on nie wygrywa w wyborach. Platforma nie obiecała wielu takich gruszek na wierzbie. – tłumaczy dr Norbert Maliszewski z Uniwersytetu Warszawskiego.

Jest pan zadowolony z frekwencji?

Jeżeli weźmie się pod uwagę, że spodziewano się około czterdziestu procent, to było dobrze. Byłoby lepiej, gdyby była taka, jak w Niemczech, czyli około siedemdziesięciu procent. Zatem szklanka jest do połowy pusta albo do połowy pełna, jak kto woli. Oczekując niskiej frekwencji można czuć się zaskoczonym, że jednak jest wyższa. I właśnie ta wyższa frekwencja wpłynęła na wynik wyborów.

Zdecydowali też niezdecydowani. Trzecia siła w parlamencie, jeszcze kilka tygodni temu nie dawaliśmy jej żadnych szans. Zaważyły ostatnie sondaże? Co się stało, że sukces Janusza Palikota miał miejsce z miesiąca na miesiąc?

W przypadku Janusza Palikota to jest zniechęcenie wobec zabetonowanej sceny politycznej. Te poszukiwania alternatywy to często sytuacja, w której wyborcy poszukują czarnego konia, takiej żółtej kartki, którą chcą pokazać rządzącym albo tej głównej partii opozycyjnej. Chcą pokazać – jest jakaś alternatywa, my się na to nie zgadzamy, żeby było tak samo, jak poprzednio.

Na pewno nie pokazaliśmy czerwonej kartki partii rządzącej. Jest chyba delikatna żółta, bo znowu Platforma musi szukać koalicjanta.

Jest to sukces, sukces premiera Donalda Tuska. To jest tak zwana mała stabilizacja przed drugą falą kryzysu. To, co się stało, to właściwie powtórzenie wyniku z 2007 roku. Udało się spolaryzować emocje wyborców. Zagłosował elektorat Platformy, elektorat PiS-u również zagłosował. Natomiast warto zauważyć, że były jednak przepływy głosów wyborców. Na Palikota, nie jak większość osób mówiła, głosowali byli wyborcy Platformy, a nie SLD. Więc Palikot zabierał wyborców Platformie, a nie SLD. Z kolei Platforma uzupełniła swoje straty wyborcami SLD. Więc to wszystko przepłynęło na skutek kampanii, ktrej początek należał do Platformy, środek do PiS-u, a końcówka do premiera Donalda Tuska.

Teraz pytanie o koalicję. Wielu wyklucza koalicję z Palikotem, ale gdybyśmy jednak założyli taki wariant. Jak komunikować to elektoratowi? Jeden polityk dziękuje Bogu za wynik, drugi mówi, że stał się cud, tylko że ich partia w Boga i cuda nie wierzy. Można takie partie połączyć koalicją?

Trzeba byłoby znaleźć jakieś porozumienie o charakterze programowym. Niekoniecznie w całości, co właśnie jeden spektakularny projekt, np. związki partnerskie. Przy czym nie w wersji radykalnej. Nie spodziewam się takiej koalicji, raczej będzie koalicja Platformy i PSL-u, przy czym może być taka sytuacja, w której Platforma będzie negocjowała, a w negocjacjach zawsze kartą może być Palikot. Zatem sytuacja dla Platformy jest jeszcze lepsza niż w 2007 roku, dlatego że jeżeli ta kolacja z PSL-em będzie mało owocna albo jeżeli będą nieporozumienia, no to zawsze będzie możliwość wymiany koalicjanta.

Co było kluczowym elementem kampanii? A może właśnie czegoś brakowało? SLD mocno straciło, Palikot czarnym koniem. Jak ocenia Pan tę kampanię?

Większość poszukuje ładnych, sprzedających się nośnych kwestii, np. „jak żyć, panie premierze?” albo kibole. Natomiast moim zdaniem bohaterem był kryzys. Po prostu ze względu na to, że ludzie oczekiwali trudnej sytuacji, to zagłosowali zgodnie ze swoimi starymi preferencjami. W tej polaryzacji pomógł w ostatnim momencie Jarosław Kaczyński. Zepsuł dobrą kampanię PiS-u. To był dobry marketing frustracji, czyli pokazywanie jak różne potrzeby Polaków są zablokowane, a pod koniec były takie sytuacje, jak chociażby sugestia a propos Angeli Merkel. Nawet te aniołki, które podkreślały, że jednak PiS zmieni swój wizerunek jedynie na czas wyborów, więc nie jest wiarygodny. A jeżeli nie mamy do kogoś zaufania, do przywódcy, który miałby być w sytuacji kryzysu, no to raczej nie głosuje się na niego. Stąd mimo wszystko tłumne pójście elektoratu Platformy do wyborów.

Jak zwykle politycy mało rozmawiali o gospodarce. Jednak wykorzystali kryzys ekonomiczny w tych wyborach?

Tak. Na poziomie konkretnym politycy na ogół nie rozmawiają. Donald Tusk stara się pokazać, że jest przywódcą na czas kryzysu. Te 300 miliardów to była taka właśnie socjotechnika –  „my załatwimy na ten czas kryzysu pieniądze, Polska będzie się rozwijała”. Cały czas była mowa o tym, żeby wybrać to co jest stabilne, co jest przewidywalne. To była komunikacja Platformy.

Istotna była obawa przed zmianą samą w sobie?

Tak. Czyli Platforma plus PSL, wiadomo co będzie. W przypadku PiS-u miał być audyt, tak? Czyli znowu generalnie jakaś rewolucja, zmiana. Ludzie nie chcą eksperymentować.

Czy dla wyborcy obietnice mają jeszcze jakiekolwiek znaczenie? Politycy obiecywali rzeczy, na które nie ma pieniędzy w budżecie, niektórzy próbowali rozgrzeszać poprzednie obietnice partii. Niektóre hasła były przeklejane dosłownie z poprzednich wyborów. A polski wyborca ma chyba bardzo krótką pamięć, prawda?

Wygrała ta partia, która, najmniej obiecała w miliardach złotych. Polski konsument uczy się, że jeżeli idzie do sklepu, jest jakiś produkt, który ma jakieś obietnice to patrzy na to uważniej. Jeżeli to będzie samochód, ktoś będzie sprzedawał, i będzie mówił, że on lata, no to już się takiego samochodu nie kupuje. Wydaje mi się, że polski wyborca staje się coraz bardziej racjonalny. Jeżeli ktoś mu obiecuje jakieś bardzo proste recepty, to wcale on nie wygrywa w wyborach. Platforma nie obiecała wielu takich gruszek na wierzbie.

To był ten problem Grzegorza Napieralskiego i tej kampanii, która może zakończyć jego karierę w Sojuszu Lewicy Demokratycznej? Bo więcej chyba żaden polityk nie obiecał w tych wyborach?

Jeżeli mąż stanu sprzedaje kabanosy, to jest pewna niespójność. A jeżeli SLD starało się uchwycić te dwie sroki za ogon, czyli pokazywać, że Napieralski jest mężem stanu na czas kryzysu, a jednocześnie pokazywano różnego rodzaju eventy jak np. wejście smoka czy Naczas śpiewający gdzieś w Wielkopolsce… To jest niespójne. SLD pomyliło kampanie, więc w przypadku wyborów prezydenckich takie silne akcentowanie postaci Grzegorza Napieralskiego dawało rezultat, bo tam był inny kontrast – byli Jarosław Kaczyński i prezydent Bronisław Komorowski, politycy konserwatywni i starsi. Bardziej tradycyjni. Grzegorz Napieralski zyskiwał w kampanii prezydenckiej tymi swoimi eventami. Ale w kampanii parlamentarnej podobny wizerunkowo jest Donald Tusk, ale jednak Donald Tusk ma taką zaletę, że ma jednak doświadczenie premiera, no i ma jednak taki wizerunek męża stanu, wizerunek kompetencji. Tego nie miał, tego nie miał Grzegorz Napieralski.

Eventów nie brakowało, spotów również Tylko debat zabrakło. Dlaczego w tych wyborach liderzy nie chcieli zmierzyć się w dyskusji?

Nie było debat liderów z tego względu, że PiS-owi, Jarosławowi Kaczyńskiemu to zupełnie się nie opłacało. Jak patrzymy na sondaże w środkowej części kampanii, to one się bardzo zbliżyły. Zbliżyły się z tego względu, że PiS-owi udało się ustalić kampanię jako taki swoisty plebiscyt, czy Platforma dobrze rządziła, czy źle rządziła. Natomiast premierowi Tuskowi i Platformie udało się zmienić temat kampanii pod koniec i zrobić plebiscyt: kto będzie lepszym premierem – Donald Tusk czy właśnie prezes Kaczyński. Debaty mogły służyć temu, żeby wcześniej ten plebiscyt ustalić, więc Jarosław Kaczyński unikał takiej debaty, żeby nie spersonalizować tej kampanii. Gdyby ją spersonalizował, no to stałoby się to, co się stało. Tuskobusowi udało się właśnie taką personalizację przeprowadzić.

Rozmawiał Tomasz Jaroszek, Bankier.pl

Źródło: Bankier.pl