Wyłom w murze i zło w okienku, czyli polska batalia o wolny rynek

Państwo to ja – mawiał król Ludwik. Jednak postawiony pomiędzy sektorem MSP, fiskusem, ZUS-em i biurokracją struchlałby i mówił mediom to samo, co polscy politycy: Państwo to nie ja! Państwo to urzędnicy! Mówi się, że żyjemy w gospodarce wolnorynkowej. Ale mówi się i inaczej. Mówi się, że gospodarką wolnorynkową Polska była i być przestała. Kiedy to było? Tuż po upadku Muru Berlińskiego, w pierwszej połowie lat 90-tych.

Wtedy to, jeśli przypomnieć sobie nawet treści popkultury, przeżywaliśmy intensywne zachłystywanie się wolnością gospodarczą. Ideałem Polaka stał się wówczas prywaciarz, przedstawiciel small-biznesu, a czasem nawet biznesu nieco większego. Nawet poczciwy fajtłapa, Stefan Karwowski, legendarny „40-latek 20 lat później” parał się zakładaniem własnej spółki i rozkręcaniem biznesu, a jego koledzy po fachu urządzali pizzerie, intensywnie inwestowali lub handlowali tym i owym.

Wtedy też dominowało przekonanie, że aby założyć firmę, wystarczy sam pomysł. Potem w delikatne relacje łączące rynek z przedsiębiorcą władowało się państwo. Zdecydowano, że zbyt proste procedury obowiązkowo należy uściślić (utrudnić), że samowolę biznesmenów należy ukrócić, zakładając specjalne ciała, trudniące się niespodziewanymi inspekcjami i w ogóle całą tę wolność uregulować. Skutkami tego jest utrata wiary w wolnorynkowe mechanizmy, a ich wyobrażenia z przeszłości stały się jedynie nieosiągalnym ideałem. Podobnie diametralnie zmieniło się podejście i myślenie o własnym biznesie, a szczególnie o jego rozpoczęciu i pierwszych krokach przedsiębiorcy. To kierat i mordęga, na spotkanie z którymi warto wyposażyć się w mosiężne siedzenie i anielską cierpliwość do wypełniania druczków i grzecznego odpowiadania na wszystkie pytania urzędników-łaskawców.

Biznes czy szarpanina?

Przegląd ogólnopolskich mediów pod kątem obecności tematów, które zbiorczo możemy określić mianem „perypetii na linii państwo-rynek” ukazuje ponury wizerunek polskiej biurokracji umacniając stereotyp nieprzyjaznego państwa. Wygląda bowiem na to, że w polskich mediach jeszcze długo nie będzie się pisać spokojnie o starciach na froncie przedsiębiorca – państwo. Analiza treści prasowych doniesień ujawnia klimat dużego zniechęcenia do działań państwa. Wśród polskich dziennikarzy postawa ta jest w zasadzie powszechna. Wolny rynek? Mrzonki! Prasa pisze wprost, że przedsiębiorczość w Polsce należy uwolnić! Na drodze do tego celu dziennikarze wymieniają pięć zasadniczych barier, z których praktycznie wszystkie odnoszą się bezpośrednio do działalności państwa: a) za wysokie podatki, b) uciążliwe relacje z organami administracji, czy mówiąc po ludzku – biurokracja, c) ZUS, d) zmienność przepisów prawa, oraz e) jego niska jakość. Obraz, jaki wyłania się z prasy ukazuje przedsiębiorców jako umęczonych i obolałych. Sektor MSP to motor polskiej gospodarki, który – jak pisał jeden z regionalnych magazynów – „już dawno mógłby wejść na wyższy bieg, gdyby gazu nie dławiło państwo”. Szamotanina, biurokracja i niekończące się kontrole – to najczęstsze synonimy państwa w relacjach z biznesem.

Co złego to nie my!

Warto jednak zdać sobie sprawę z tego, że w temacie tym, w mediach panuje wyraźne rozróżnienie państwa oraz polityki. Państwo jawi się jako zastana struktura, polityk zaś nierzadko, wespół z przedsiębiorcami, stara się tę strukturę zmienić. Hasła typu: „Jedno okienko”, „Jak najmniej państwa w państwie”, „Przyjazne państwo” itp. każdorazowo ubarwiają sztandary kampanii wyborczych. Wszyscy znamy te zwroty, powtarzane jak mantra w kolejnych odsłonach walki o władzę. W tym wypadku państwo reprezentuje nie polityk, ale urzędnik i to na wojnę z nim idą zarówno przedsiębiorcy, jak również i politycy. A pod rękę z nimi, rzecz jasna, media. Obraz państwa upersonifikowanego w postaci urzędnika jest katastrofalny i doprawdy ze świecą szukać desperatów, gotowych się z nim utożsamić. Trudno jest znaleźć jakikolwiek materiał, stawiający urzędników w dobrym świetle. Raczej przedstawiani są oni jako frontowcy, pierwsza bariera, jaką należy – dosłownie – pokonać. A nie jest to łatwe.
Media lubują się w przytaczaniu zastraszającej ilości druków oraz czasu, jaki zajmuje ich wypełnianie. Mówi się o wyjątkowej – i to w skali światowej – uciążliwości polskiego systemu podatkowego. Jego twórcy muszą stawić czoła atakom pochodzącym z dwóch kierunków. Po pierwsze – przytacza się określone rankingi, gdzie przyjazność polskich przepisów wypada żenująco (np. 142. miejsce na 181 ocenianych państw w rankingu Banku Światowego itd.), po drugie – czyni się bezpośrednie porównania z krajami unijnymi, a jeszcze lepiej – z krajami dawnego bloku wschodniego, na których tle wypadamy gorzej niż źle. Oczywiście ataki te uderzają w próżnię. Kłania się stara jak świat prawda, że porażka jest sierotą. O twórcach tych przepisów nikt nic nie wie.

Pakiety, komisje i dobry PR

Żeby oddać politykom i ustawodawcom sprawiedliwość, śledząc, co w tej sprawie mają do powiedzenia media, nie jest tak, że nie robią oni zupełnie nic. Działania te są dobrze widoczne w mediach, a i one pozostają na ogół względem nich życzliwe. Po pierwsze, zaznacza się aktywność takich ciał, jak Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości, wsparcie dla takich instytucji, jak Akademickie Inkubatory Przedsiębiorczości, czy nawet działania komisji „Przyjazne Państwo” Palikota. Wspomina się również o dodatkowych projektach rozwiązań i ułatwień, które co jakiś czas pojawiają się w mediach, opatrzone chwytliwą etykietką „pakiet”. O takich propozycjach jest głośno, traktowane są one jednak nieco ambiwalentnie i nie bez odpowiedniej rezerwy (tym bardziej, że „promocja” takich pakietów odbywa się pod nieustającą kanonadą najcięższych dział wytaczanych przez opozycję). Skutkiem tego widoczne są one bardziej jako próby pewnych propozycji aniżeli konkrety. Pytanie jednak, na ile działania takie jawią się jako uświadamiana konieczność, a na ile jako reakcja na oddolne naciski i próba budowania dobrego PR. Z powodzeniem poczytać możemy zatem o wyciąganiu pomocnej dłoni przez premiera w stroną MSP, wpisuje się to jednak w szerszy proces budowania zaufania przedsiębiorców.

Rynek broni się sam

Przyglądając się doniesieniom medialnym na przestrzeni ostatnich 12 miesięcy można dojść do wniosku, że frustracja i trudności, których źródłem są państwowe regulacje, z powodzeniem przekształcane są na polskim rynku na kapitał konsumencki. Skoro polski sektor MSP przyjął rolę bękarta i dziecka do bicia, którym państwo mało się przejmuje, trzeba się nim zaopiekować. I właśnie taką niszę z powodzeniem zagospodarowują banki, oferując cały wachlarz produktów. Co chwila można przeczytać o wysypie najróżniejszych produktów, których zadaniem jest pomoc w nieustającej batalii przedsiębiorcy o przeżycie. Specjalne konta, kredyty, ułatwienia – od początku do końca pomyślane jako produkty dla sektora MSP to, można by rzec, jeden z bardzo ważnych elementów kreowania wizerunku banków. Najwyraźniej bardzo pragną one stać się nieodłącznym partnerem biznesu.

Korzystnie należy również ocenić działania samej prasy. Wyselekcjonowana część przekazu pozwala stwierdzić, że na tym polu istnieje wyraźne poczucie misji. Prasa funkcjonuje jako istotne i prężne źródło cennych porad. Większość dzienników opiniotwórczych, część prasy o profilu ekonomicznym (nie mówiąc o konkretnych, wysoce specjalistycznych tytułach, zajmujących się np. tylko podatkami) posiada już odpowiednie rubryki i działy, których jedynym zadaniem jest merytoryczne wsparcie dla przedsiębiorców (porady podatkowe, analiza poszczególnych przypadków, liczne wywiady z ekspertami, raporty cenionych firm doradczych, kalendarze podatkowe itp.). Wszystko to powoli staje się nieodłącznym elementem przekazu. Prasa ponadto bardzo chętnie angażuje się w liczne przedsięwzięcia – od targów po konkursy – których ambicją jest podnoszenie świadomości i wiedzy przyszłych przedsiębiorców oraz nieustanna stymulacja wszelkich oddolnych inicjatyw.

Twierdza na skale

Na podstawie przeglądu przekazu medialnego można by sformułować ostrożną tezę, że obraz stosunków państwo-rynek jawi się jako nie tylko nieustająca batalia, ale bardziej, jako obleganie twierdzy, przy czym najwyraźniej oblegana jest ona przez dwie armie.

Z jednej strony inicjatywa wychodzi wprost od samych zainteresowanych. Wywierają oni odpowiednie naciski, w prasie roi się zatem od stosownych komentarzy, propozycji ułatwień. Piętnowane jest prawo, traktujące raczkujące mikro-przedsiębiorstwa na takich samych zasadach, co potężnych, starych wyjadaczy. KPP narzeka na obowiązki związane z przedsiębiorczością, Izby Przemysłowo-Handlowe domagają się regulacji partnerstwa prywatno-publicznego itd. Wespół z nimi, rozbiórkę murów twierdzy uskuteczniają banki, które co chwila wypuszczają na rynek kolejny przyjazny produkt.

Z drugiej strony mury atakują sami politycy, czy to przy pomocy szumnych programów, czy to dzięki medialnym pakietom, czy wreszcie konkretnym działaniom, przejawiającym się we wspieraniu wielu inicjatyw.

Jednoznacznie negatywnie oceniana jest sama twierdza. Jawi się ona jako ciężka warownia, biurokratyczna, zbita ze starych przepisów góra, moloch praktycznie nie do ruszenia. Tym, co tezę tę pośrednio potwierdza jest w dodatku – wynikający z owego przejrzałego poglądu na świat – brak polityki wizerunkowej. Takie instytucje jak np. ZUS wydają się nieustannie lewitować gdzieś daleko poza kontekstem społeczno-politycznym, nie mając praktycznie żadnego kontaktu z twardą rzeczywistością. ZUS-owi nie przeszkadza, gdy ktoś pisze o mozaikach i marmurach, w które przyoblekają się kolejne jego przybytki. ZUS nie przejmuje się, gdy prasa trąbi o przetargach na dostarczenie setek tysięcy dyskietek 3,5-calowych i tym samym – topieniu ciężkich pieniędzy w przestarzałe technologie, o których reszta cywilizowanej świata już nie pamięta. ZUS nawet nie zabiera głosu, kiedy tylko pojawiają się apokaliptyczne wizje o upadku całego systemu ubezpieczeń społecznych, o zapychaniu dziury bez dna, duszeniu przedsiębiorców, systematycznym stymulowaniu szarej strefy, do której uciekają wszyscy, którym nie w smak jest płacenie składek.

Podobnie jest z fiskusem, podatkami i prawnymi absurdami. Strefa ta jawi się wręcz jako wroga struktura, potworek, którego jedynym zadaniem jest psucie krwi wszystkim naokoło. Przykłady? W świadomości społecznej na długo zostanie spektakularny przypadek bankructwa piekarza, któremu fiskus naliczył ponad 200 tys. zaległego podatku z tytułu darowizny na rzecz instytucji charytatywnych, czy tzw. przypadek Kluski, w którym aparat państwowy niszy nawet świetnie prosperujący prywatny biznes.

Nie ma winnych

Komentarze, które pojawiają się przy okazji takich rewelacji są jednoznaczne. W Polsce po prostu nie opłaca się robić biznesu, a przynajmniej nie opłaca się przez długi czas. Szkoda nerwów. Szkoda czasu. Szkoda pieniędzy. Wszystko pochłonie biurokracja. Wydaje się ponadto, że owa walka wypala zapał tych, na których rynek liczy najbardziej – młodych, pomysłowych absolwentów. Jeden z założycieli inkubatorów, w wywiadzie udzielonym dla „Gazety Wyborczej”, gorzko stwierdza, że „zapał studentów do zakładania firm szybko stygnie. Rodzina, znajomi przekonują ich, że najlepsza jest praca na etacie. W Polsce własny biznes wciąż postrzegany jest jako bardzo ryzykowne przedsięwzięcie (…). To marzenia plus ciężka praca – i często minus zdrowy rozsądek.” Oczekiwane od dawna jedno okienko, póki co, w dalszym ciągu pozostaje postulatem. Urzędnik, który za nim siedzi, nadal kojarzony jest z kimś, z kim trzeba się – zanim ruszy się ze swoim projektem – przeprosić. Firm i pomysłów, które spaliły na panewce nie przeprosił na razie nikt. Winnych brak.

Tomasz Kozłowski,
Starszy analityk mediów

Współpraca:
Sebastian Bykowski,
Dyrektor Generalny,
Wiceprezes Zarządu

Marcin Szczupak,
Kierownik Działu
Raportów Medialnych

Press-Service Monitoring Mediów

Źródło: Bankier.pl